To miało być wielkie ukoronowanie tego biegowego sezonu. Ostatni z trójki jesiennych maratonów, czwarty diadem do maratońskiej korony no i … druga próba złamania 3:30. W swoich marzeniach i snach już ten wynik łamałem na cztery tysiące dwieście osiemdziesiąt sześć sposobów. Teraz „tylko” trzeba było to zrobić w rzeczywistości…
Optymizmem przesadnie nie wiało. Za to od tygodnia wiało zimnym powietrzem i kropiło deszczem. Na weekend pogoda miała się poprawić. Miało wyjść słońce i przestać wiać. Super! Ale była też druga strona medalu. Zrobiło się jeszcze chłodniej. Wręcz zimno. W nocy przed startem było na tyle zimno, że wychodząc rano przed halę sportową, przeżyłem mały szok odnotowując, że trawnik nie jest zielony tylko biały. O żesz kurka wodna – szron!
Idąc do autobusu (jakieś 100 metrów po pięknie zmrożonym trawniku) zastanawiałem się jak ja właściwie będę biegł. Jestem ubrany w długie spodnie, polarową bluzę i kurtkę, a jest mi zimno. I jak tu się rozebrać do krótkich spodenek i koszulki na ramiączkach? W autobusie było całkiem przyjemnie, czyli ciepło. Myśli o rozebraniu się do stroju startowego chwilowo odłożyłem na bok.

Nad jeziorem Maltańskim w miasteczku maratońskim klimat podobny, czyli piękne słońce i kilka stopni powyżej zera. Brrr… No, ale nic, została godzina do startu, więc trzeba się w końcu rozebrać. Zdejmuję spodnie, odsłaniając swoje łydki opięte skarpetami kompresyjnymi. Pierwszy raz w nich będę biegł maraton. A co? Kiedyś trzeba! Zobaczymy czy to coś da! Póki co, wiem tyle, że nie zaszkodzi. A jeśli choć trochę ma pomóc, to niech pomaga. Nadal mnie trzęsie z zima, ale stwierdzam, że na słońcu jest już całkiem przyjemnie. Albo tak tylko sobie wmawiałem żeby jakoś się przyzwyczaić do tego chłodu. To będą pierwsze zawody gdzie zamiast cienia będę szukał słońca. Zostawiając ostatnią bluzę w depozycie, założyłem na siebie foliowy worek i opakowany w ten sposób, z butelką wody w ręku, podreptałem na start.
Dotarłem tam niemal idealnie. Została dosłownie minuta do startu. Zamiast nerwowego odliczania, zająłem się szukaniem wejścia w strefę startu, przepchnięciem się do pacemakera na 3:30, popijaniem wody i szybkim (dosłownie na kilka sekund przed startem) ściąganiem z siebie foliowego worka. Porwałem go przy okazji, ale kogo by to obchodziło. Zegar ruszył!
Pierwsza pętla
Pierwsze kilometry jak można się było spodziewać, ciasne. Widać białe chmurki oddechów setek biegaczy. Nad głowami krąży czerwony śmigłowiec wzniecający dodatkowy zimny wiatr. Czy oni wszyscy muszą nas tak kamerować? Nie mogliby nam dać po prostu pobiegać?

Skupiam się na biegu. Więcej niż przed siebie patrzę się pod nogi. Co chwilę inne plecy przede mną. Na razie nie ma mowy o łapaniu tempa biegu czy jakimkolwiek luzie. Cały czas jest mi zimno. Pamiętałem tylko żeby po starcie zejść do prawej strony, bo trasa prowadzi długimi łukami w prawo wokół poznańskich osiedli. A poza tym pilnowałem czerwonego balonika i chciałem przetrwać jakoś ten początkowy ścisk jak najmniejszym nakładem sił.
Na 5 kilometrze pierwszy wodopój. Nie biorę nic! Nie chcę się pozabijać walcząc w tłumie biegaczy o kubek wody czy Powerade’a, a na tym etapie jeszcze nie potrzebuję się nawadniać. Za punktem od razu jakoś luźniej. Od razu chcąc nie chcąc nadgoniłem kilka metrów do balonika. Nadal jest stosunkowo ciasno, ale zrobiło się jakby spokojniej. Pacemakerzy prowadzą idealnie. Według mojego zegarka 25:30 po 5 kilometrach.
Biegniemy dalej po kolejnych osiedlach. Widoki mi nic nie mówią. Jestem już rozgrzany, przestałem marznąć i złapałem luz biegania. Jest dobrze! Pamiętam tylko kolejne zakręty. Po serii długich łuków w prawo, miała być seria trzech skrętów w lewo. Pierwszy ostry, potem łagodny i na koniec ostry. A potem w prawo w Hetmańską.
Na 10 kilometrze drugi punkt z wodą. Teraz już mam zamiar się napić. Oczywiście Powerade’a! Więc biegnę. Mijam punkty w wodą do gąbek, mijam stoły z wodą do picia, mijam stoły z bananami i stoły z czekoladą. Tak na marginesie to punkty były rewelacyjnie długie, by uniknąć tłoku. Pomysł bardzo dobry, ale oczywiście i tak większość pchała się do tego pierwszego stołu. Ja biegłem do ostatnich. Tam był Powerade. Dobiegłem, złapałem, zgniotłem kubek w dziubek, chcę pić… O żesz… Pusty! Szybko wyrzuciłem i chyba z ostatniego stołu w punkcie złapałem kolejny. Tym razem pełny.
Ulica Hetmańska. Ta słynna Hetmańska gdzie są te wszystkie „straszne” wiadukty i podbiegi. Ale najpierw był most. Most Przemysła I, gwoli ścisłości. Nie przeszkadzał w bieganiu, gdyż był całkowicie płaski, a płynąca dołem Warta sprawiała całkiem sympatyczne wrażenie. Potem wiadukt nad Drogą Dębińską. Widać jak dołem przebiega czołówka. Biała czołówka. Czarnoskórzy są już dużo, dużo dalej. Na sam koniec jeszcze trzeci wiadukt, tym razem nad Dolną Wildą i wreszcie podbieg. Mały, bo mały, ale widoczny gołym okiem i odczuwalny. Na drugim kółku trzeba będzie na ten odcinek uważać.

Kilka kilometrów dalej na zbiegu wszystko się wyrównało. Zbiegliśmy w dół na Drogę Dębińską. To najdłuższa prosta na całej trasie maratonu. Prosto jak w mordę strzelił do centrum Poznania. Gdzieś tak w tym rejonie zauważyłem, że dwóch pacemakerów na 3:30 się rozdzieliło i teraz biegną w odstępie kilkudziesięciu do stu metrów od siebie. Postanowiłem trzymać się tego drugiego. Zresztą nie była to decyzja, która jakoś specjalnie miała zmienić coś w moim biegu. I tak od dłuższego czasu biegłem za drugim pacemakerem.
Na 15 kilometrze czuję lekkie ssanie w żołądku. Czyżby głód?! Nie możliwe. Ale do kubka z Powerade’m łapię też banana. Będzie dobry, aby coś przegryźć, bo to zdecydowanie za wcześnie na otwieranie żelu. Zjadłem, popiłem i biegłem dalej. Chwilę dalej, pod AWFem umiejscowił się najbardziej energetyczny punkt kibicowania z całej trasy. Masa ludzi, głośna muzyka, spiker z megafonem i nie wiem co jeszcze… W każdym razie dużo i głośno! Dawało kopa na dalszą część drogi.
Na 20 kilometrze kolejny nieszczęsny punkt odżywczy. Nie miałem tego dnia szczęścia do punktów. Najpierw pusty kubek, a teraz… Uh, normalnie przejaw totalnej głupoty. Albo po prostu pech! Ogólnie wyglądało to tak, że biegacz przede mną wpadł na genialny pomysł zatrzymania się przy stole i powybierania sobie kubka z napojem. Albo nie wiem, co on tam przy tym stole wyczyniał, ale faktem jest, że stanął. A ja stanąłem na nim. Wpadłem na niego zanim się zorientowałem, co się dzieje. No żesz, kurna mać! Człowieku, co ty robisz?! Zrobiło się zamieszanie, ja zgubiłem swój dobry rytm biegu i musiałem od nowa się rozpędzać. A i balonik automatycznie mi nieco odskoczył.

Półmetek minąłem, w 1:45:04, czyli praktycznie idealnie.
Druga pętla
Biegniemy znowu przez te same osiedla. Teraz dopiero zaczyna się prawdziwy maraton. Pierwsza pętla była na rozgrzewkę i zapoznanie z trasą, a teraz będzie prawdziwa walka. Nie biegnie mi się już tak lekko jakbym sobie tego życzył, ale nie daję uciec pacemakerom. Pierwsze kilometry drugiej pętli to czas na przyjęcie pierwszego żelu.
Z odcinka po osiedlach wiele nie pamiętam. Skupiam się tylko na trzymaniu swojego tempa i nie myśleniu ile jeszcze do końca. Liczył się tylko dokładnie ten kilometr, który właśnie biegłem.
Na Hetmaśkiej ciężej. Tym razem trafiam pełny kubeczek. Piję i biegnę dalej. Ten łagodny podbieg na końcu, przed samym skrętem w lewo, czuć dużo bardziej niż za pierwszym razem. Na szczęście i kibiców sporo, więc nie jest źle. Trochę straciłem, pacemakerzy odbiegli. Ale to nic takiego. Zaraz będzie zbieg i nadrobię. To był plus trasy złożonej z dwóch pętli. Biegnąc drugą wiedziało się, co cię czeka za kolejnym zakrętem i można było niejako planować z wyprzedzeniem. Wiedziałem, że będzie zbieg gdzie można się „puścić” i długa płaska prosta gdzie można złapać tempo i po prostu biec.

Po podbiegu wchłonąłem drugi żel.
Droga Dębińska. Wieża kościelna kilka kilometrów na wprost przypomniała mi widok warszawskich wieżowców. Tylko, że tu do tej wieży się dobiega, a tam do wieżowców nie. Grupa biegnąca na 3:30 wykrusza się niemal w oczach. Co kilometr to widać, że jest nas mniej. Było już nas na tyle mało, że biegłem praktycznie ramię w ramię z drugim zającem. Pierwszy nadal był kilka sekund przed nami.
W połowie Dębińskiej wodopój, na którym znika mi pacemaker. Jako że nie miałem zamiaru czekać na niego przyśpieszyłem i chwilę później biegłem w pierwszej grupce na 3:30. Jest ciężko, ale byle do centrum. Tam będą kibice i ten głośny punkt kibicowania. Ze zmęczenia przestaję myśleć, a skupiam się na utrzymaniu tempa biegu. A to utrzymywać jest, z każdym kilometrem, coraz trudniej.
To właśnie na tej prostej zaczynam sobie powtarzać biegową mantrę, że „Jeśli się zatrzymam to przegrałem”. Nie chcę się zatrzymywać, ale ze zmęczonych nóg do głowy przenikają iskierki, że boli i że może by się tak stanąć, albo chociaż przejść się kawałek? Ale nie ma mowy! Ta bardziej zmotywowana część umysłu pcha mnie dalej. Prosto przed siebie!
Przebiegnięcie przez centrum bolało, ale to jeszcze nie było wszystko. Uroczy moment był na moście św. Rocha. Tam wybiegliśmy spomiędzy wąskich uliczek na otwarty teren prosto w nieduży, ale jednak mocno przeszkadzający wiatr. No żesz… Ale wytrzymam! I znowu w kółko: „Jeśli się zatrzymam to przegrałem”.

Gdzieś w rejonie tego mostu zostawiają nas zające. Z wielkiej chmary biegnącej za balonikiem na 3:30 zostało nas może kilkunastu i od tego momentu biegniemy sami. Pacemaker krzyknął do nas „Idziecie!”, a sam został z tyłu dopingując i pomagając tym, którzy na ostatnich kilometrach mieli kryzys.
Ta końcówka była ciężka. Nie dość, że to ostatnie kilometry bez zająca to jeszcze na ulicy abp Baraniaka było pod górę. Fakt, że minimalnie, ale po 40 kilometrach się czuło, że jest podbieg. Ostatni wodopój minąłem. Zostało tyle, co nic i już nie muszę pić. To nic nie da, a mogę wypaść z rytmu, który z takim trudem utrzymuję. Dam radę.
Chwilę za punktem słyszę i widzę koleżankę, która przyjechała kibicować. Machnąłem ręką, że ją widzę i biegnę dalej. Nie wiem gdzie są zające, ale trzymam się z biegaczemi, z którymi biegłem niemal od początku. Oni idą na taki sam wynik jak i ja, więc razem jakoś dociągniemy. Kilkaset metrów przed zbiegiem nad Maltę widzę tuż obok siebie pacemakera. Pyta się czy ktoś chce wody, dopinguje do jeszcze odrobiny wysiłku i mówi, że już widać zbieg i że dalej będzie z górki. Mi się zapaliła czerwona lampka że skoro znowu mnie zając dogonił to widocznie zwalniam. No to przyśpieszyłem.

Faktycznie było w dół. Ale nawet to, że było w dół nie dawało tego, że biegło się lekko. Biegło się cholernie ciężko, a mety nadal nie było. I już czułem, że znowu zwalniam, gdy zza kolejnego budynku, zobczyłem metę. To nic, że było do niej jeszcze z 400 metrów, ale jej widok dodał mi skrzydeł. To już koniec. Jeszcze trochę. Jeszcze próbuję przyśpieszyć. Nie wiem na ile to się udaje, bo już i tak biegnę na 100 procent możliwości. Zakręt i 200 metrów do mety. Mimo że słabnę kontynuuje finisz. Ostatnie 200 metrów w dół to już marzenie. Lecę! Już mnie nic nie zatrzyma. Widzę metę! Czuję ją! Jest moja!
Dobiegłem w 3:29:07 brutto i 3:28:29 netto, czyli z dosyć sporym zapasem złamałem 3:30.
Za linią mety
Jestem szalenie szczęśliwy. To był ciężki bieg, a trasa była trudniejsza od tej sprzed kilku tygodni z Warszawy. Ale dałem radę! Wygrałem! I to mnie najbardziej cieszy! Nie zatrzymałem się ani razu, całą drogę biegłem równym, szybkim tempem no i, z czego jestem bardzo dumny, drugą połowę maratonu pobiegłem szybciej niż pierwszą.

A na koniec tabelki z rozpisaniem kolejnych odcinków, na które mogę się gapić godzinami. Najpierw rozpiska kolejnych dziesiątek:
dystans | suma brutto | suma netto | netto | tempo |
---|---|---|---|---|
10km | 00:51:41 | 00:50:03 | 00:50:03 | 05:00 |
20km | 01:39:05 | 01:38:27 | 00:48:24 | 04:50 |
30km | 02:29:06 | 02:28:28 | 00:50:00 | 05:00 |
40km | 03:18:03 | 03:17:25 | 00:48:57 | 04:54 |
META | 03:29:07 | 03:28:29 | 00:11:04 | 05:03 |
A potem rozpiska na połówki:
dystans | suma brutto | suma netto | netto | tempo |
---|---|---|---|---|
1/2 | 01:45:04 | 01:44:26 | 01:44:26 | 04:57 |
META | 03:29:07 | 03:28:29 | 01:44:03 | 04:56 |
Jak widać druga połówka była minimalnie szybsza od pierwszej. I co lepsze, szybsza też o 17 sekund od mojej aktualnej życiówki w półmaratonie (1:44:20).
Piękny wynik! A jak się z niego cieszę!
Gratki – super wynik!
PS. Mnie też strasznie irytują ludzie urządzający „standing party” na punktach odżywiania…
To Ci bardzo serdecznie gratuluję, bo pobiegłeś pięknie. 🙂
super 🙂
u mnie trochę nie wg planu jak wiesz ale do przodu!
super! piękna taktyka i cudny czas..:))))
Gratuluję. To był mój drugi maraton w życiu i znowu powyżej 5-ciu godzin. Jestem już chyba za stary na bieganie na takich dystansach.
Ogromne gratulacje!
Ja od pięciu lat, co rok poprawiam cały zestaw rekordów (maraton, połówka i dziesiątka), zawsze z taką samą dziką radością i zawsze z przekonaniem, że maszyna dała z siebie już wszystko. Potem jednak okazuje się, że jest tam jeszcze coś więcej. Doskonała i wręcz metafizyczna zabawa!
Dzięki! Choć nie biegam od 5 lat to mam tak samo. Trzy tygodnie temu po Maratonie Warszawskim (3:33) pisałem że pobiegłem na maksa, że to był bieg idealny i w ogóle byłem przez tydzień pijany ze szczęścia. Teraz poprawiłem tamten wynik o kolejne kilka minut i znowu pisze że pobiegłem na maksa, że to bieg idealny i znowu jestem dziko szczęśliwy 🙂
Jeszcze raz wielkie gratulacje 🙂
Bardzo fajna relacja.
Teraz czas na odpoczynek i jak rozumiem, juz planujesz następny sezon….