W Poznaniu już biegałem. Zeszłoroczny maraton wspominam bardzo dobrze – wszak ustanowiłem podczas niego swoją nadal aktualną życiówkę. Tegoroczny maraton w moim wykonaniu też jest pamiętny. Pokonałem jego trasę w czasie o godzinę dłuższym od zeszłorocznego, ale nie to było celem. Celem było przebiegnięcie drugiego maratonu w ciągu tego samego weekendu.
Przed startem
Razem z Weroniką dotarliśmy do Poznania późnym wieczorem. Po odebraniu pakietów od Mariana (biuro zawodów zostało już dawno zamknięte) dotarliśmy na Arenę – miejsce naszego noclegu. Tam, mimo że większość zawodników spała na parkiecie głównej hali, my wybraliśmy kamienny parapet na antresoli. Parapet skrywał w swoim wnętrzu grzejniki i sam w sobie był ciepły. Po rozłożeniu się na nim czułem się jak kot na zapiecku.
Noc była niespokojna. Ciepło od grzejnika biło, ale kamień to jednak kamień i nie jest najwygodniejszym miejscem do spania. Tym bardziej pomiędzy maratonami. Kilka razy budziło mnie lewe, lekko nadwyrężone w Starej Miłosnej biodro i w efekcie większość nocy spędziłem śpiąc na prawym boku.
Wstałem w niezłej kondycji. Wysmarowałem biodro maścią z pakietu startowego i ubrawszy się, wyruszyliśmy do autobusów mających zawieźć nas na start.
Miasteczko maratońskie i start w tym roku został przeniesiony znad jeziora Maltańskiego na teren Międzynarodowych Targów Poznańskich – miejsca, które jest w stanie obsłużyć dużo większą liczbę zawodników. Maraton poznański z roku na rok rośnie i urokliwa Malta po prostu by nas już nie pomieściła.
Oddaliśmy rzeczy do depozytu. Co niektórzy wypili jeszcze kawę i tak posileni ruszyliśmy w stronę startu. Jakże inny był to start niż dzień wcześniej. Tam – 39 osób stojących kameralnie niemal ramię w ramię. Tutaj – 5400 biegaczy w wielkiej kolorowej rzece zajmującej całą wielkomiejską ulicę. Ustawiliśmy się gdzieś między balonikami na 4:30 a na 5:00. To było nasze miejsce.
Start!
Ruszyliśmy powoli. Bardzo powoli. Przekroczenie linii startu zajęło nam około 4-5 minut. Jeszcze nigdy nie startowałem z takiego ogona.
Na pierwszych kilometrach zostawia nas Marian. Nasze powolne tempo jest dla niego nie do zniesienia i biegnie po swojemu, czyli szybciej.
Za to ja rozgrzewam się powoli. Przez pierwsze pięć kilometrów mam wrażenie, że to jednak jest szaleństwo. Biegnę razem z Weroniką tym samym tempem, jakim biegliśmy w Starej Miłosnej, ale nogi nie chcą biec tak jak bym chciał. Czuję w nich ociężałość i wczorajszy maraton. Lewe biodro, mimo potraktowania maścią, jednak mnie ciągle boli. Pociesza trochę imponujący widok Stadionu Miejskiego.
Na 7 kilometrze sprawdzam czas. Pokazuje 45 minut. Wbrew pozorom i subiektywnie ciężkiego i wolnego początku nie jest źle. Biegniemy tak samo jak dzień wcześniej w Starej Miłośnie. W Poznaniu, tak samo jak dzień wcześniej, łapałem międzyczasy co 7 kilometrów. Nie wiem, dlaczego. Może, dlatego że od samego początku oba maratony traktowałem jako jedną całość.
Po siódmym kilometrze zaczęło mi się lepiej biec. Biodro cały czas lekko bolało, ale przyzwyczaiłem się do tego. Potraktowałem to jak coś zupełnie normalnego.
Na Wildzie dodatkowa pętla. W tym miejscu zaczęliśmy biec ulicami znanymi mi już z zeszłego roku. Poczułem się jakbym wbiegł do swojego miasta. Nawet bufet był w podobnym miejscu, co rok temu, czyli na Drodze Dębińskiej. Bufety od samego początku były okazją do przejścia na chwilę w marsz. Nie walczymy o wynik, więc nic się nie stanie jak zjemy i napijemy się w spokoju.
Po pętli na Wildzie wracamy na Hetmańską. Tam jest 14 kilometr. Widzimy karetkę na sygnale stojącą na trasie biegu. Wiemy, że coś się stało. Dobiegamy do niej. Na asfalcie leży biegacz, wokół którego uwijają się sanitariusze. Biegacz leży nieruchomo, jest zaintubowany. Jeden z sanitariuszy robi masaż serca…
Widok ten zmroził krew w żyłach. To był jeden z nas biegaczy. Tracę na jakiś czas ochotę do żartowania. Odnotowuję tylko, że 14 kilometrów przebiegliśmy w 1:30, czyli nadal trzymamy nasze tempo.
Potem przez dłuższy czas wsłuchiwałem się w otoczenie. Jeśli sygnał karetki nie zamilknie to znaczy, że akcja reanimacyjna trwa i że jest szansa by biegacz z tego wyszedł. Niestety… Biegacz zmarł…
Humor poprawiły dzieciaki na Ratajach. W zeszłym roku stworzyły jeden z najgłośniejszych i najbarwniejszych punktów kibicowania i w tym roku też stanęli na wysokości zadania. Było barwnie i głośno.
My tymczasem obiegamy kolejne osiedla zmierzając ku półmetkowi. Dobiegamy do niego w 2:18. Zaczęliśmy delikatnie zwalniać. Zmęczenie zaczyna narastać, lecz mimo wszystko biegnie się dobrze. Mnie zaczyna boleć prawe ścięgno Achillesa. Ale ten ból nie jest duży i po pewnym czasie zaczynam go ignorować tak samo jak wcześniejszy ból biodra.
Tereny zielone niedaleko Zoo witamy Comą. Najpierw Weronika a potem ja zaczynamy śpiewać: Ja ciągnę „Rodzi się moc… Oto rodzi się moc… Czuję jak rodzi się moc! „. Potem śpiewamy inne utwory. Ciężko czasami przypomnieć sobie tekst piosenki będąc zmęczonym, ale zabawa jest przednia. W ten sposób zepchnęliśmy zmęczenie nieco na bok.
Ulica Warszawska trochę demotywuje. Na wprost przed nami widać już budynki w centrum Poznania, a nam do nich brakuje jeszcze kilkunastu kilometrów. Dobrą wiadomością jest fakt, że o ile biegniemy wolniej niż na początku, to tylko nieznacznie zwalniamy. Jeśli będzie taka tendencja się utrzymywać skończymy w jakieś 4:45-4:50.
Doganiają nas Spartanie. Mimo zmęczenia wyciągam aparat i z okrzykiem „This is Sparta!” robię im zdjęcie. Spartanie nas przeganiają i nieco zwalniają. Biegniemy za nimi aż do bufetu. Spartanie tam się zatrzymują. Ciężko im się pije przez hełm. Poza tym biegną razem i jak ktoś musi skorzystać z wc, to reszta na niego czeka. My na punkcie odżywczym też przechodzimy w marsz pijąc wodę i jedząc banany, ale dosyć szybko ruszamy dalej. Zostawiamy Spartan za sobą.
Na 30 kilometrze czuję się dziwnie. Można powiedzieć, że się rozdwoiłem. Górna część mojego ciała czuje się doskonale. Nie ma zadyszki, nie ma problemów z żołądkiem, nie ma bólu pleców czy nawet karku. Jednym słowem góra czuje się dobrze.
Natomiast nogi osiągnęły stan takiego zmęczenia, że sam się zastanawiam, jakim cudem biegną. Biodro mnie już nie boli. Bolą mnie oba biodra. Boli prawe ścięgno Achillesa. Boli prawe kolano – to być może pochodna bólu Achillesa. Bolą podeszwy stóp. Czuję się jakbym biegł boso po szutrowej drodze a nie w adidasach po asfalcie. Mam wrażenie, że moje nogi stały się jakimś bytem niezależnym. Na punktach starałem się iść jak najmniej. Nie chciałem, aby nogi się zastały. Wiedziałem, że mimo zmęczenia i bólu dadzą radę dobiec, więc nie chciałem tego zepsuć.
Na 32 kilometrze słyszę znajome gitarowe riffy. Tak, to TSA i „Maratończyk”. Znowu zaczynam śpiewać. Zaczynam też przyśpieszać i to tak, że Weronika musi mnie stopować. Wraca lepsza forma i humor. Przy przystanku tramwajowym żartujemy, że „Może podjedziemy tramwajem? Nie! Ten tramwaj skręca. Biegniemy dalej!”
Potem zaczął się podbieg na Serbskiej, przed którym wszyscy tak ostrzegali. A tu, co? A tu wcale wielkiego podbiegu nie ma. A może jest?! Nie wiem. Jesteśmy jedyną parą, która biegnie. Wszyscy dookoła idą. Jakieś dziewczyny krzyczą coś o podbiegu. Weronika odpowiada: „A to tu jest jakiś podbieg?!”
Delikatny podbieg się kończy. Skręcamy w lewo w stronę centrum Poznania. Słyszę od kibica, że teraz mamy 3 kilometry w dół. Zaczyna mnie ta myśl prześladować. Liczę, że przebiegliśmy już jakieś 36,5 km, czyli prawie do 40 km będzie w dół. A właśnie na 40 km będzie też woda. A jak będzie woda to będę mógł się przejść i napić.
Biegnę tylko z myślą o tym jednym kubku wody. Weronika przegania mnie na drugą stronę ulicy. Mnie zaczyna irytować jej śpiewanie. Odbiegam nieco w bok tak by biec samemu. Tak by nie słyszeć ani jej ani nikogo i niczego innego. Tak by biec jak najdalej od kibiców i nie przybijać kolejnych piątek dzieciakom. Tak by skupić się tylko na jednej myśli: „Gdzie ta woda?!”
Na 39 kilometrze kończy się zbieg, a wody dalej nie ma. Na malutkiej, bo kilkudziesięciometrowej agrafce widzimy, że znowu Spartanie nas gonią.
Dobiegamy w końcu do wody. W marszu łapię kubek wody i przepłukuję nim usta. Biorę drugi i piję. Poczułem takie orzeźwienie jakbym nie pił z 20 kilometrów a nie 5. Szukam wzrokiem Weroniki. Biegnie kilkadziesiąt metrów przede mną. Cholera! Muszę ją gonić.
Dogoniłem. Znowu biegniemy razem. Na moście Dworcowym ona przyśpiesza. Potem mi powie, że nie chciała, aby Spartanie nas dogonili. Ja przyśpieszam za nią. Pod lekką górkę ciężko mi się rozpędzić, ale od zbiegu z wiaduktu już nie mam z tym problemu. Biegniemy dużo szybciej niż kiedykolwiek na tej trasie.
Na ostatniej prostej jeszcze przyśpieszamy. Ja mijam innych prawą stroną, ona lewą. Lecimy już prosto na skrzydłach do mety. Już nam nic nie odbierze naszego drugiego maratonu w ten weekend. Wpadamy na metę w czasie 4:51:45.
Na mecie
Wpadamy sobie w objęcia. Gratulujemy sobie. Dostajemy medale, folię NRC i wodę. Medale szału nie robią, bo są bardzo podobne do tych zeszłorocznych, ale nie to jest ważnie. Ważne, że to już ten drugi medal. Ten drugi z tych dwóch medali tego weekendu.

Udało się! Zrobiliśmy to! Jesteśmy wielcy!
Więcej o dwóch maratonach w jeden weekend
- Dwa maratony w jeden weekend – prolog
- IX Maraton w Starej Miłośnie
- 13. Poznań Maraton
- Dwa maratony w jeden weekend – podsumowanie
Gratulacje! Dla mnie to wyczyn na razie niewyobrażalny, jesteście wielcy 🙂 Ciekawe, co będzie dalej ? Zazdroszczę Starej Miłosny, mieszkałam kiedyś w okolicach ul. Fabrycznej, wtedy tego nie docenialam, a teraz marze o takich terenach do biegania.