Poznańskie maratony są dla mnie szczególne. Ten pierwszy w 2011 był życiówkowy. Ten drugi w 2012 był drugim maratonem tamtego weekendu. Ten w 2013 miał być… ostatnim mocnym startem w tym roku. Na rekord raczej nie liczyłem, ale na wynik w granicach 3:30, owszem, tym bardziej, że dwa tygodnie temu w Warszawie taki wynik był w zasięgu. Wtedy biegło mi się dobrze, na dobrym tętnie i samopoczuciu. Teraz też tak miało być. Ale nie było. Nie było 3:30, ani nawet 3:40…
No to biegnę
Ruszyłem zgodnie z założeniem z grupą na 3:30. Z nimi pokonałem pierwsze kilka kilometrów. Normalnie to rozgrzewka. Wejście w rytm maratońskiego biegu, panowanie nad tym by nie wystartować za szybko i nie stracić zbyt wiele na przepychankach w tłumie. W Poznaniu na szczęście przepychanek wielkich nie było. Tłum owszem był całkiem spory, ale z punktu biegacza startującego na 3:30 całkiem znośny. Na samym starcie też nie straciłem dużo i linię startu minąłem po 35 sekundach.

Potem było gorzej. Trzymałem się baloników i tempa 5:00 min/km, ale to nie było to co zwykle. Biegło się ciężko, jakbym przedzierał się przez jakąś lepką substancję. Nie tak powinienem się czuć po starcie. Tętno też koszmarnie wysokie – 162-164 bpm. To tylko start – tłumaczyłem sobie – za kilometr czy dwa organizm się uspokoi.
Nie uspokoił się. Do piątego kilometra biegłem cały czas na tętnie zdecydowanie wyższym niż 160. Głębsze oddechy, rozluźnianie ramion i inne relaksacyjne techniki nic nie dawały. Tętno miałem cały czas wysokie. Wiedziałem, że będzie wzrastało wraz z dystansem i zmęczeniem organizmu. W normalnych zawodach powinienem zaczynać w granicach 155 bpm a powyżej 160 organizm wchodzi około półmetka. Teraz, kiedy zacząłem powyżej nie miałem szans by to utrzymać do końca.
Na piątym kilometrze zaskoczył mnie punkt odżywczy. Kompletnie się go nie spodziewałem, bo go nie widziałem. Ulokowany był tuż za zakrętem i nie miałem szans dostrzec charakterystycznych flag. Tym bardziej nie miałem szans zobaczyć ich biegnąc w tłumie za balonikiem na 3:30. Z resztą nie byłem jedyny, bo kilku biegaczy obok było równie zdziwionych i padło nawet kilka mniej wybrednych słów. W efekcie nie skorzystałem choćby z łyka wody bo chciałem uniknąć tego całego zamieszania. To był na szczęście jedyny tak niespodziewany punkt odżywczy. Pozostałe były dobrze widoczne i na pozostałych już nie biegłem w grupie. Wody, bananów i izotonika było pod dostatkiem.
Gdzieś po piątym kilometrze odpuściłem niewykonalny tego dnia bieg na 3:30 i zacząłem nieznacznie zwalniać. Już nie miałem szans zejść z tętnem do 155, ale mogłem chociaż trochę odciążyć organizm, który jak mi to pokazywał pulsometr był zmęczony. Wszak to szósty maraton w tym roku.
Tak, więc zwalniałem. Mimo że cały czas byłem blisko baloników, to co chwilę miarowo ktoś mnie wyprzedzał. A niech biegną – ja pobiegnę swoje.

Kiedy przebiegałem przez 10 kilometr baloniki były jakieś 100-150 metrów z przodu. Czas 50:50 wyglądał nieźle. Złapałem banana i kubeczek wody i biegłem dalej.
Rataje minęły mi bez historii. Do półmetka dotarłem w czasie 1:47, co nadal nie było złym wynikiem. Tak naprawdę to dałoby radę z tego jeszcze dogonić 3:30, ale nie dziś…
Taki zwolniony nieco bieg historii trwał do 24 kilometra. Tam mnie zaczęło pierwszy raz w tym maratonie łamać. To był ten moment za półmetkiem, kiedy tętno zaczyna mimo tego samego tempa wzrastać. Pulsometr pokazywał już 170 a do tego doszło normalne maratońskie zmęczenie. Zrobiło się ciężko. Suma summarum, kiedy po kilometrowej prostej zobaczyłem punkt z wodą, złapałem kubek, potem drugi i przeszedłem przez punkt.
Chwila przerwy w marszu podziałała orzeźwiająco. Za punktem zacząłem biec. W górę, w dół, bo w tym miejscu trochę lekkich podbiegów jest. W głowie przypomniało mi się zeszłoroczne nucenie. Znowu gdzieś pod nosem zacząłem nucić „Oto rodzi się moć! Czuję jak rodzi się moc…”

Dobiegłem tak do 28 kilometra i początku ulicy Warszawskiej. Ulica Warszawska to taka upierdliwa ulica, która ciągnie się jakieś 4 i pół kilometra idealnie prosto. Wielu miało tu swoje kryzysy. Ja tą ulicę przetrwałem w miarę dobrze. Pomysł miałem taki jak to zwykle na takich długich prostych. Złapać jakąś białą linię na asfalcie i biec po niej. To trochę mi wyłącza myślenie i pozwala się skupić na linii a nie na zabudowaniach widocznych na horyzoncie, do których mam dobiec.
Dzięki temu do 30 kilometra dobiegłem w 2:37. Nieźle, choć teraz już byłem baz szans by dogonić 3:30 na mecie. W tym tempie nawet 3:40 jest raczej nie do zrobienia.
Po 33 kilometrze znowu zaczął się kryzys. I tak naprawdę całe te ostatnie 9 kilometrów to był taki misz-masz lepszych i gorszych momentów. Jak miałem lepsze to biegłem po 5:30 min/km. Zdarzało mi się to nawet pod górę na Serbskiej. Jak miałem gorsze, to na zegarku widziałem tętno ponad 180 lub nawet 190 i przechodziłem w marsz. Jak tylko się wracałem do normy – biegłem.

Tutaj najwięcej dawał doping kibiców. Na trasie było ich wielu, ale zapamiętam jednego gościa. Machał wielką biało-czerwoną flagą i żywiołowo dopingował. Kiedy chciałem zwolnić i przejść w marsz gość nadal machając flagą podbiegł do mnie i zaczął krzyczeć mi do ucha. Nie wiem, co krzyczał, ale pobiegłem dalej. Wiem, że gość, kiedy już został w tyle krzyczał do mnie a raczej o mnie: „Podniósł się!! Biegnie!! Brawo!!”
Dobiegłem tak do 40 kilometra. Pokonanie ostatniej dychy zajęło mi godzinę tak więc z początkowego 5:00 min/km zrobiło się 6:00 min/km. Na dwa kilometry przed metą widzę też Marcina. Krzyknąłem coś w stylu „Idziesz po rekord!!” ale nie był zbyt rozmowny. Faktycznie szedł na rekord i ten rekord zrobił. Gratulacje!!
Ja tymczasem biegnę swoje. Raz lepiej, raz gorzej. Masa ludzi kibicuje na ostatnich kilometrach. Trochę głupio czasami iść więc przerwy marszowe skracam do minimum. Na ostatnim kilometrze jeszcze lekki podbieg po starej kostce brukowej. Nosz kurna mać!!
Do mety dobiegłem w 3:49:30 tak, więc 3:50 złamałem. Średnie tętno wyszło 168 bpm czyli takie samo jak na wiosnę kiedy w Orlenie pobiegłem 3:30 i wyższe jak dwa tygodnie temu kiedy w Maratonie Warszawskim pobiegłem 3:38. Po prostu tego dnia nie byłem w stanie nabiegać więcej. Organizm jest już zmęczony sezonem biegowym i tymi sześcioma maratonami, z których każdy był „do przodu”.

Spostrzeżenie pierwsze: trasa
Trasa lekka nie była. Przed startem mówiłem Mari, że jest płasko. Nie jest. W tym roku trasa była wymagająca jak na uliczny maraton. Może nie tyle Serbska, która była nieco demonizowana, ale jako całość. Lekkie górki na wiaduktach na Hetmańskiej, potem lekkie w okolicach Zoo, potem wiadukty jeszcze przed Serbską, sama Serbska i ten końcowy po kostce brukowej, który kończył się niemal przed samą metą.
Lekko nie było. Warszawa to prawdziwy stół. Poznań to stół, na którym ktoś położył pofałdowany obrus.
Spostrzeżenie drugie: kibice
Mam wrażenie, że kibiców z roku na rok jest coraz więcej. Chyba tylko droga Dębińska była takim miejscem gdzie nie było nikogo. W pozostałych miejscach, co chwilę ktoś stał i kibicował. W wielu miejscach tworzyły się też takie „zagłębia kibiców”. Najbardziej utkwiło mi w pamięci zakończenie Warszawskiej, gdzie ludzi było tyle, że biegło się takim wąskim szpalerem między nimi, ale takich miejsc było kilka.
W pamięć zapadały również ostatni kilometr. To ten z tym paskudnym podbiegiem po kostce brukowej. Kostka kostką, ale tam była masa kibiców. Były tam też Magda i Zosia, ale niestety nie wypatrzyłem. W każdym razie przy takim dopingu aż się chciało zrywać do biegu.
No i ten gość z flagą… Ale o nim już wcześniej pisałem.
Spostrzeżenie trzecie: ciepła hala
Na koniec rzecz, która może nie wiąże się bezpośrednio z biegiem ale jest to coś co z tej poznańskiej maratońskiej przygody na pewno zapamiętam. Otóż pierwszy raz miałem tak dobrą noc na hali. Będąc trzeci raz w Poznaniu miałem okazję po ChwiałceA i Arenie spać na ChwiałceB. Był to najcieplejszy i najlepszy nocleg z tych dotychczasowych (nie tylko poznańskich). Położyłem się o 22:00, zasnąłem i wstałem wyspany o 5:30. Idealna noc przed maratonem. Oby takich jak najwięcej.
A do Poznania na maraton jeszcze wrócę. Choć może nie za rok.
A czy nie wolałbyś zamiast biegać dwóch, trzech maratonów w sezonie postawić na jeden i to do niego się przygotować? Myślę, że zrobiłbyś wtedy rewelacyjny jak na Twoje możliwości wynik (bo tak w ogóle to i tak robisz świetne czasy).
A jeśli chodzi o wrażenia z Poznania, to też zauważyłam, że kibiców było naprawdę mnóstwo i generalnie fantastyczna atmosfera. Świetna impreza!
W przyszłym roku na wiosnę będzie jeden – Łódź. Jeśli chcę powalczyć o życiówkę to muszę trafić z formą w punkt na ten jeden maraton. Na jesieni forma była jako-taka więc poszedłem w ilość.
No a Poznań z roku na rok coraz lepszy 🙂
Ciężki bieg, gratuluję wytrwałości. Ja też bym obstawiał że za dużo ich było, wtedy nie da się mieć najlepszej formy na żadnym a po pewnej liczbie to już idzie dramatycznie w dół forma. Chociaż ten Japończyk (Kawauchi?) temu przeczy 🙂
Zawsze znajdzie się jakiś wyjątek od reguły 😉
Gratuluję Paweł, dałeś z siebie tyle, ile mogłeś 🙂 a teraz przede wszystkim dobrze odpocznij, organizm sam Ci podpowiedział co teraz masz robić. Miło było poznać w „realu” 🙂
Dziękuję!
Mi też było miło Cię poznać 🙂
Za kilka dni Kampinoski. Rozumiem, że odpuszczasz.
Gratuluję ukończenia kolejnego maratonu. Dla Ciebie słaby start, dla mnie życiówka 🙂
Nie spodziewałem się Ciebie spotkać w tamtym miejscu na trasie. Sorry za brak rozmowy ale właśnie byłem w trakcie ostrego dialogu ze swoim wnętrzem 🙂
Nie ma sprawy. Walczyłeś o wynik i go wywalczyłeś 🙂 Gratuluję!
Gratuluje maratonu!!! Dzięki jeszcze raz za pakiet startowy. To był mój drugi maraton w życiu, drugi maraton po 35 MW czyli drugi w ciągu dwóch tygodni i udało mi się poprawić wynik (04:09:42 a 2 tyg wcześniej 04:21:58:).
Co mnie zaskoczyło:
– liczba podbiegów
– liczba kibiców
– że Mickiewicza jest pod górę (42 kilometr:))
Pobiegłem od początku na 04:15:00, ale tak dobrze się biegło, że wylądowałem w pewnym momencie bliżej 4 niż 4:15. Niestety po 25 km dopadła mnie niszczycielska siła. Chwilami odzyskiwałem energię, ale zaraz potem wpadałem w marazm. Chyba jednak 35 MW zrobił swoje. Walka z samym sobą trwała przez dobre 12 km. Ostatnie dwa poszły jakby trochę lżej, ale jakże byłem zdziwiony, że Mickiewicza jest lekko pod górkę (a mieszkałem tam od piątku).
Fajna atmosfera, trochę zamieszanie na mecie (bardziej przypadło mi do gustu rozwiązanie z MW), super kibice i dosyć pagórkowata trasa.
Dziękuje jeszcze raz za pakiecik i już planuje …chyba Kraków…a potem Wrocław 🙂 Pozdrawiam
Ja również gratuluję!
Trochę się obawiałem o to, że w przypadku wygranej w konkursie swój drugi maraton pobiegniesz dwa tygodnie po debiucie ale jak widać poszło Ci rewelacyjnie. Jeszcze raz gratulacje i być może do zobaczenia w przyszłym roku na jakichś zawodach 🙂
Ja już zaplanowałem starty:)Jeszcze XXV bieg niepodległości zalicze w tym roku a potem odpoczynek i przygotowania jak poniżej:
Półmaraton Warszawski
Półmaraton Poznański
Cracovia Maraton
—przerwa—-
Półmaraton Praski
Maraton Wrocławski
Do tego może jakieś dyszki na koniec sezonu i będę szczęśliwy, moja żona pewnie mniej;)
Pozdrawiam
Na pierwszy rzut oka może być ciężko się spotkać bo we wstępnym kalendarzu na 2014 nie mam żadnego z tych biegów :/
Ale życzę powodzenia 🙂 I kolejnych życiówek!
Gratuluję walki i wyniku 🙂 oraz tak bardzo wypełnionego sezonu biegami maratońskimi :)!
Dziękuję 🙂 Sezon był obfity 🙂
Paweł, gratuluję biegu! A sposób na długą prostą podczas biegu zapisuję sobie w głowie i notatniku. Proste i z tego co piszesz skuteczne. Jak będę miała tylko okazję przetestuję.
Planujesz maraton w Łodzi, zapraszam 🙂 Z dużym prawdopodobieństwem, będę tam wolontariuszką.