Maraton Warszawski miał się odbyć 26 września 2010 roku, ale mój maraton zaczął się już dwie noce przed tym dniem. Emocje, strach przed maratońskim debiutem i stres nie pozwoliły spać. Zasnąłem dopiero grubo po północy. Ostatnia noc była za to spokojna i nie miałem problemów z wcześniejszym zaśnięciem i pobudką o 5:00 rano. Byłem gotowy na… mój pierwszy maraton!
Jadąc do Warszawy, już na peronie zobaczyłem parkę w zgrabnych bucikach. Nie wiem czy mam rację, ale jakoś z Mizuno mi się skojarzyło. W każdym razie na kilometr widać, że jadą na maraton. Oni o mnie na pewno tego powiedzieć nie mogli. Bo co mogli powiedzieć o gościu w bojówkach, luźnej bluzie i starych adidasach? No na pewno, że nie biegacz. Zdradzała mnie tylko czapka Kalenji, ale logo zasadniczo miałem z tyłu głowy. Wtedy też, na peronie powiedziałem, że fajnie by było, gdybym się załapał na Żyrardowskie podium. W zeszłym roku było 6 czy 7 osób z mojego miasta, czyli szansa jest.
Na miejsce zbiórki dotarłem na czas. Znaczy się na swój czas, czyli godzinę 8:00. Nikogo z grupy jeszcze nie było, co akurat mnie nie zdziwiło. W końcu, u nas wszystko jest załatwiane z poślizgiem. Suma sumarum i tak nie udało nam się wszystkim znaleźć, ale we w miarę pełnym składzie udaliśmy się na start. Pierwotnie staliśmy na samym końcu, ale zanim jeszcze padł strzał, przepchnąłem się kawałek do przodu. Przecież mam walczyć o jak najlepszy czas, a nie biec rekreacyjnie. Więc zawsze trochę zarobię już na samym starcie.

Start!
Ruszyliśmy. Wystartowałem w rejonie balonika na 4:30. Początek w tłumie chaotyczny, ale jakoś bokami wyprzedzałem innych i zbliżałem się do grupy na 4:00. W rejonie placu Trzech Krzyży złapałem w miarę komfortowy kontakt z grupą na 4h. Początek super, choć przebiegło mi przez myśl, że mogłem od razu się przepchnąć aż do odpowiedniej grupy, żeby nie tracić czasu na trasie, tylko od razu trzymać tempo. Pierwszy punkt z wodą na 5 km. Biegłem od strony punktu i w środku grupy. Zrobiło się ciasno. Jedna wielka przepychanka. Przy najbliższej okazji, uciekłem na drugą stronę jezdni. W jednej chwili zrobiłem dwa błędy: nie skorzystałem z napojów oraz wysforowałem się minimalnie przed grupę. Wyjście na przód podyktowane było chęcią uniknięcia tłoku na kolejnych punktach, ale pewnie bezpieczniej byłoby zostać za grupą. Jednym plusem tego jest to, że biegnąc na czele większej grupy biegaczy, często się na zdjęcia łapałem.

www.fotomaraton.pl
Miodowa. Drugi punkt z piciem i jedzeniem. Wziąłem powerade, dosłownie zamoczyłem usta i resztę nie dopijając, wyrzuciłem. Biegło mi się, póki co, rewelacyjnie.
Potem spokojnie przez most Gdański i wzdłuż ZOO. Odcinek obok Ogrodu Zoologicznego to jeden wielki kibel. Po lewej płot ogrodu i drzewa, po prawej zarośla brzegu Wisły. Co chwilę ktoś leciał, czy to w prawo, czy to w lewo w krzaczki. A ci, co już zrobili co swoje, wracali na trasę. Na Pradze skusiłem się na banana. Nie chciałem przesadzić z piciem i jedzeniem, bo na treningach wiele nie piję i praktycznie nic nie jadam. Nadal biegnie mi się dobrze i stosunkowo lekko.
Niesamowite wrażenie robi Stadion Narodowy. Oglądając wszelkie wizualizacje stadionu ma się wrażenie, że cała konstrukcja jest lekka i delikatna. A jak się przebiega obok, to okazuje się, że na przykład taka zwykła lina jest szersza niż ja w pasie. Że jakiś taki, niby niewielki względem stadionu, element kratownicy ma wielkość dużej koparki. Znowu czuję się jak mrówka. Tylko mrowisko jest ze stali i betonu, a nie z ziemi i ściółki leśnej.
Za stadionem zaczyna jest Wał Miedzeszyński, najbardziej dobijający odcinek i największa agrafka na całej trasie maratonu. Większość biegu po lekkim łuku i co kolejne światełka na horyzoncie, chciało by się aby to na nich był nawrót. A tu jeszcze dalej i dalej. Drugą stroną już biegacze wracają. Krzyknąłem i machnąłem do kolegi. Nie wiem, czy mnie zauważył. Też chcę już wracać tak jak on. Ale jeszcze kawałek przede mną. Nagrodą tuż za nawrotem była woda i Powerade. Powrót, jako że wiedziałem ile muszę wracać, minął zdecydowanie szybciej. I tym razem, to ja pomachałem koledze z tej lepszej, szybszej, strony trasy.
Przez Most Świętokrzyski było miło, tym bardziej, że wiedziałem, że gdzieś za nim będą rodzice i kolega z aparatem. Czuję jak mi się zmęczenie nawarstwia, ale dalej trzymam swoje tempo. Pętla po Powiślu i kolejny punkt odżywczy. Byłem już zmęczony i to był ostatni dzwonek, by coś wypić, coś zjeść. Bananów nie brałem, bo po co? Wziąłem tylko trochę Powerade’a. Na zbiegu do tunelu zostałem trochę z tyłu. Niestety, ambicja kazała mi natychmiast nadgonić. Nadgoniłem i na czoło grupy wyszedłem na podbiegu w górę. To chyba był moment krytyczny. Brak węglowodanów oraz trzymanie się przodu grupy, jakbym nie mógł się schować gdzieś z tyłu.

Zaczęła się? Czerniakowska.
Maratońska ściana
Czerniakowska a na niej 28 km. Do tego czasu szło jeszcze nieźle, a w pewnym momencie mi odcięło prąd. Zacząłem zostawać z tyłu. Cholera? za wcześnie? Spodziewałem się kryzysu, ale nie przed 30 kilometrem. Było coraz ciężej. Grupa na 4:00 mi uciekała. Ale będzie dobrze, musi być dobrze. Miałem jeszcze nadzieję. Zaraz będzie zakręt w Gagarina i Powerade. Biegłem i biegłem, a zakrętu jak nie było, tak nie ma. Grupę jeszcze widzę, ale jest daleko. Zakręt. Nie ma grupy. Nie dojdę do nich za Chiny ludowe.

www.fotomaraton.pl
Słyszę znajome ?Paweł, Paweł?, czy coś w tym stylu, a na pewno skierowane do mnie. Rozglądam się prawo, lewo, prawo, lewo i dostrzegam koleżankę. Skąd się tu wzięła? Mapkę jej wysłałem na maila, ale nie odpisywała czy będzie, ani nic podobnego. Pomachałem i pobiegłem. Kawałek dalej był Powerade ? tym razem się nie rozczulałem z ograniczaniem picia i jedzenia. Doping koleżanki plus posiłek dały mi pewnego kopa. Kopa na tyle że, mimo iż pożegnałem się już z 4:00, to biegłem. Wolno, bo wolno, ale biegłem.
Następny punkt odżywczy, tym razem tylko z wodą. Piję ciut, reszta w czapkę, bo się zaczęło ciepławo robić. Widzę rodziców. Trzeba biec dalej. Szuram i szuram. Gdzieś w okolicy wybiegu na Wisłostradę łapię z krawężnika jakąś butelkę Powerade. Parę łyków i jest lepiej. Przy wybiegu nad Wisłą czeka kolega. ?Paweł dajesz!? ? słyszę. Tylko ja już dawno nie mam z czego dawać. Kawałek za mostem Śląsko-Dąbrowskim zaczynam iść. Idę popijając Powera, potem podbiegam i tak w kółko. W rejonie mostu Gdańskiego już głównie idę. Nawet ciężko szurać po asfalcie.

Gdzieś na Wisłostradzie mija mnie grupa na 4:15 i kolega, nad którym wiem, że momentami miałem nawet ponad kilometr przewagi. Nie jest dobrze! Nie zauważył mnie, więc próbuję go gonić. A, gdzie tam! Znowu marsz. Nawrót na Wisłostradzie, zaraz będzie podbieg i końcówka. Tuż przed tym podbiegiem widzę grupę na 4:30, po drugiej stronie agrafki. O nie! Im się nie dam dogonić.
I tak zacząłem finisz. Mimo że praktycznie wszyscy szli pod górę, to ja próbowałem podbiegać. Nie udawało się wiele, ale tak po 20 czy 30 metrów to też coś. Niedaleko stadionu Polonii spodobała mi się jedna dziewczyna. Stała z megafonem na przystanku autobusowym i zagrzewała biegaczy po imieniu do walki. I mimo że następnych za mną też tak dopingowała, to jednak było miło usłyszeć swoje imię na jakieś 3-4 km przed metą. Nie dam się! Naciągnąłem na własne potrzeby stare porzekadło, że ?byle jak, ale biegnij? i biegłem.
Ostatni punkt odżywczy. Dają Powera w kubkach, ale widzę, że stoją też dziewczyny z butelkami. Lecę po butelkę. Złapałem. W dosyć krótkim czasie wypiłem około połowy. Resztę wyrzuciłem gdzieś w rejonie Teatru Wielkiego. Teraz to ja mijam tych, co mnie minęli na Wisłostradzie i wysiedli. Tuż przed ostatnim zakrętem, kibic do mnie krzyczy ?Biegnij, biegnij, to już teraz jest twój maraton?.
Biegnę coraz szybciej, mijam kolejnych. Wpadam na Krakowskie Przedmieście. Widzę metę i zegar. Aby zdążyć przed 4:26. Już nic się nie liczy, gnam ile wlezie. Podejrzewam, że nawet gdyby przy barierkach stał sam papież, prezydent czy dalajlama, to bym go nie widział. Byłem tylko ja i meta.
Dobiegłem w 4:25:37. W ostatnim wysiłku podniosłem ręce w górę, bo wiem, że wygrałem, a poza tym jak finiszować, to finiszować ? pełną gębą. Nie ma 4h, ale dobiegłem. Jestem Maratończykiem!

Za metą dziewczyny dają mi najpierw Powerade, potem zakładają medal i dają folię. Punkt oddania chipów z rozpędu minąłem i ległem na ziemi. Taki zmęczony byłem, że nawet nie zwróciłem uwagi, czy dziewczyny były ładne. Medal za to jest bardzo ładny. Ochłonąłem, napiłem się, porozmawiałem z rodzicami i bratem (przyjmując pierwsze gratulacje) i po jakiś 10?15 minutach w strefie mety, przypomniało mi się o oddaniu chipa. Dobrze, że w ogóle mi się przypomniało.
Jakby odliczyć czas, który straciłem na starcie, czyli ponad 2 minuty, to Maraton Warszawski przebiegłem w 4:22:52.

Ciekawostką jest, że udało mi się to, o czym rozmawiałem z bratem stojąc na peronie w Żyrardowie. Załapałem się na pudło wśród biegaczy ze swojego miasta. Czas słaby, ale analizując międzyczasy, to na 5 km byłem na 5. miejscu, potem wskoczyłem na 4. i biegłem ze sporą stratą do trzeciego Żyrardowianina. Momentami nawet i około 15 minut. Co ciekawe, całą tą stratę odrobiłem pomiędzy 30 a 40 km, czyli w okresie ściany. Widocznie tamten trafił jeszcze gorzej. Musiał chyba cały ten odcinek iść. Przegoniłem gościa idealnie na 40 km, bo w tym momencie mamy identyczny międzyczas, co do sekundy. A dzięki finiszowi jeszcze do mety nadrobiłem nad nim około dwóch minut.

Jest pięknie!
ciekawa relacja. Dzieki ! Wiem czego się spodziewać