Do Dębna jechałem po koronę. To miał być piąty, ostatni maraton do Korony Maratonów Polskich. Miał być, lecz nie będzie. Maraton w Dębnie zakończyłem pod koniec pierwszej pętli. Dokładnie po 11 kilometrach, kiedy to z powodów problemów z żołądkiem zszedłem z trasy do strażaków. W ten sposób mam pozamiataną koronę na co najmniej rok.
Do Dębna jechałem też pełen optymizmu. Mocno przepracowana zima. Poza 2 tygodniami przerwy na leczenie rozbitego kolana brak jakichkolwiek innych przerw. Swój plan w ostatnich 3 miesiącach wykonałem w 100%. Nie przychodzi mi na myśl, co mógłbym zrobić lepiej. Wytrzymałościowo i siłowo czułem się mocny.
Dzień, dwa dni przed maratonem zacząłem odczuwać lekki ból w żołądku. Może i byłwałem nieco częściej w łazience niż zwykle, lecz sensacjami żołądkowymi bym tego nie nazwał. Po prostu miałem mały kryzys żołądkowy.
Niemniej jednak kryzys mijał. W niedzielę rano, po dobrze przespanej na hali nocy, czułem się dobrze. Korzystając z okazji, że obok hali było małe boisko przetruchtałem się trochę. Czułem „coś” w żołądku, lecz nie przeszkadzało mi to.
Poszedłem na start. Wystartowałem.
Od samego startu asekuracyjnie, bo czułem lekki ból w żołądku. Nie przeszkadzał bardzo w biegu, ale też do komfortowych nie należał. Podczas biegu miałem wrażenie jakbym biegł z kolką.
Pierwszy kilometr w 5:40, ale biorąc pod uwagę lekki tłok na starcie i 30 sekund straty do brutto, było nieźle. Kolejne kilometry nadal w granicach 5:10-5:15 min/km. Nie było szybko, tętno miałem niskie, ale żołądek zaczynał się zbijać w twardą kulkę.
Wodę na 2,5 kilometra minąłem, na 5 km w Dargomyślu zrobiłem to samo. Czułem, że żołądek może nie wytrzymać dużej ilości wody, więc nie piłem.
Na 7,5 km półmetek pierwszej pętli i kolejna woda. Ciężko będzie dobiec do końca „na sucho”, więc złapałem kubek. Wypiłem trochę w marszu. Resztą przepłukałem usta, wyplułem i pobiegłem dalej.
Kilkaset metrów dalej żołądek się zbuntował. Zbił się w jakąś dziwną masę, która z każdym krokiem dyndała się na wszystkie strony. Podczas biegu ściskało go do tego stopnia, że ciężko było równo oddychać. Zwolniłem. W żołądku bez zmian. Dopiero jak zacząłem iść żołądek przestał przeszkadzać.
Po kilkuset metrach zacząłem truchtać i znów zaczął się żołądek skręcać. Dłuższe zmuszanie się do biegu zaczęło skutkować podchodzeniem żołądka do gardła. Nie było dobrze, a to dopiero kilka kilometrów…
Próbowałem coś robić do 10km. Nawet udało mi się przetruchtać przez matę, która zaliczyła mi „rewelacyjny” międzyczas na 10km – 57:50, ale to było wszystko.
Przeliczyłem szybko w głowie, że limit 5h to 1:40 na okrążenie. Pierwsze miałem szansę ukończyć idąc, ale pozostałe dwa musiałbym biec. A biec na dłuższą metę nie jestem w stanie. Jedno kółko bym wymęczył, ale nie dwa. Patrząc racjonalnie na to wszystko, nie miałem szans ukończyć tego maratonu. Jak nie teraz, to mnie zdejmą za pół godziny, godzinę, może półtorej.
Tym bardziej, że idąc zacząłem się wychładzać. Ubierając się, pamiętałem o wietrze, ale byłem ubrany na bieg. Nie na marsz. Człapiąc doszedłem do stołu z ciepłą herbatą. Przystanąłem, poczęstowałem się. Ciepełko i słodycz rozlała się po moim żołądku.
Zatrzymałem zegarek na 1:02:50. Był 11 kilometr.
Pół godziny później, leżąc plackiem na materacu w gimnazjum, z żołądkiem było dobrze. Słyszałem przez głośnik spikera, który na bieżąco komentował zawody i podawał czas. W głowie kołatało się w kółko to samo: „za szybko zrezygnowałem!”, „mogłem biec dalej!”, „mogłem ukończyć!”. Mogłem… mieć Koronę Maratonów Polskich. A tak za brakło mi do niej tylko i aż 31 kilometrów. Teraz będę musiał zaczynać od nowa. Cholera, przecież mogłem biec dalej…
A potem wystarczyło wstać z materaca, by znowu poczuć ten pieprzony supeł w żołądku.
I to tyle. Koniec. Było, minęło… Jutro pobiegnę dalej.
no to niefajnie 🙁
ja od miesiaca nie biegam bo achilles sie zbuntowal 🙁
główa do góry – korona poczeka!
dobrze zrobiłeś – przebiec 42km to sukces, ale biegać 42 lata to jest dopiero SUKCES!
Jakieś pechowe to Dębno, bo to już druga relacjajaką czytam, w której problemy żołądkowe pokrzyżowały plany. Szkoda, ale pewnie zrobisz tę koronę w przyszłości. Powodzenia.
Szkoda 🙁 , bo byłeś super przygotowany, mądra decyzja o rezygnacji, zbadaj sprawę u lekarza i wracaj do zdrowia! Korone na pewno kiedyś zdobędziesz.
Też miałem ostatnio podobną przygodę czułem się dobrze ale ze względu na problemy z wątrobą musiałem zrezygnować z Sobótki.
3majsię!
Korona nie Gołota, nie ucieknie 🙂 Powodzenia w kolejnych startach.
o kurde, szkoda Paweł. Byłeś blisko. Jednak ze zdrowiem nie ma co. Na Twoim miejscu sprawdziłbym u lekarza co to mogło być. Słyszałem historię pewnego lekarza-biegacza, który miał dolegliwości żołądkowe podczas biegania. Nagle się pojawiły. Skończyło się na operacji, ponieważ od wstrząsów dosłownie coś się poluzowalo 🙂
Nie przejmuj się koroną. Pomysl co czuje np. Giza, któremu zabrakło wczoraj w Roterdamie kilkudziesięciu sekund do minimum olimpijskiego, albo Iwonie Lewandowskiej, która jest w tej samej sytuacji.
Zdrowiej. Sztafeta już niedługo 🙂
Kurczę, strasznie szkoda 🙁 normalnie jest tak jak Mickiewicz pisał z tym zdrowiem… Ja też z moimi problemami zdrowotnymi musiałem odpuścić ale wolniej bo wolniej ale się udało dobiec… No nic, nie ma co roztrząsać, trzeba starty przeplanować, głowa do góry i „idziemy pobiegać”! 🙂
Decyzja najmądrzejsza z tych jakie tylko mogłeś podjąć, żal – co oczywiste – jednak całego trudu przygotowań i zdobytej formy… 🙁 Ale, ale! Kiedy jeszcze korzystałem z Nike+ i byłem w jakiejś rywalizacji na miejscu II lub dalszym zawsze pojawiał się krótki filmik z pewnym graczem futbolu amerykańskiego, który mówił mi mniej-więcej tak: „Hej, jak się masz? DOSTAŁEŚ LEKCJĘ!!! Nie przejmuj się – zewrzyj siły, odpłacisz się z nawiązką!” czego i Tobie serdecznie życzę!