Półmaraton w Krakowie wymyśliłem sobie wiosną. Pamiętając, że w ubiegłym roku do półmaratońskiej życiówki zabrakło mi raptem 5 sekund postanowiłem, że zrobię to w Krakowie. I… nie pykło.
Co można zrobić dobrze?
Na przełomie kwietnia i maja napisałem sobie na wirtualnej lodówce „1:35”. Taki wynik niezależnie od tego ile sekund było po cyfrze „35” dawał mi nową półmaratońską życiówkę. Tak też był układany mój trening. Tak też układałem sobie starty po drodze. Jeśli jakiś start kolidował z przygotowaniami do Krakowa, to bez żalu go odpuszczałem lub biegłem gdzieś indziej.
Trening, to podstawa. Wiosną zaczynałem co prawda z dość niskiego poziomu, co widać było choćby w Kazimierzu gdzie pobiegłem 49:14 na dychę. Potem natomiast systematycznie robiłem wszystko co pojawiało się w planie treningowym: setki, czterysetki, kilometrówki, biegi ciągłe i zabawy biegowe, które w obiegowej opinii wcale takie zabawne nie są. Nieprawda! Czasami treningi wchodziły idealnie, kilka razy trening zawaliłem, ale moja forma szła do góry.
Motywacja i zdrowie było takie, że od maja do połowy września opuściłem tylko jeden trening. Tamtego wieczora hulała burza, a z treningowego punktu widzenia nie było sensu przesuwać tego treningu na następny dzień. Czasami tak się zdarza.
Sam start też zaplanowałem tak, aby wszystko odbyło się maksymalnie na spokojnie. Do Krakowa pojechałem już w piątek rano. Bez pośpiechu odebrałem pakiet. Wyspałem się i w sobotę zrobiłem rozruch. Pierwsza niespodzianka – ciepło. Przyzwyczajony do tego, że w ostatnich tygodniach wiało złem i ciemnością nagle miałem wrażenie, że jestem w ciepłych krajach. Kraków jest na południe od Warszawy, ale żeby aż tak?!
Na to nie mogłem nic poradzić, więc w sobotę znów odpoczynek i smakowite wypady po krakowskich lokalach. Na alkohol nawet w najmniejszej ilości też dałem sobie szlaban.
Czas się sprawdzić!
Nastał dzień startu. Wstałem jakieś cztery godziny przed. Zjadłem śniadanie, bo tak można nazwać bułkę z dżemem. Popiłem kawą, która zawsze na mnie dobrze działa. Potem wsiadłem w tramwaj i pojechałem pod Tauron Arenę. Rozgrzewka? Taka sama co zawsze. Nic nie zwiastowało tego, że coś będzie nie tak.
Półmaraton ruszył o 11:00. Stojąc na starcie świeciło słońce. Teraz jak piszę to widzę, że była to piękna pogoda dla organizatorów i kibiców, a niekoniecznie dla biegaczy. Wtedy natomiast zmotywowany nie zastanawiałem się nad tym.
Stawka ułożyła się dość szybko i nie było nerwowego mijania na pierwszym kilometrze. Jeden z tej, jeden z tamtej. Zerkałem tylko na zegarek aby nie przestrzelić pierwszych kilometrów, bo nie będzie potem co zbierać. I to się udało. Do piątego kilometra dobiegłem w czasie 22:43, czyli 13 sekund wolniej niż idealne tempo. Trzynaście sekund to tyle co nic i to taki zdrowy zapas na pierwszej piątce. Znaczy się nie przestrzeliłem…
Na drugiej miałem już biec swoje po 4’30/km i nie robić zapasu. Więc lekko przyspieszałem. Jak był jakiś leciutki podbieg to nie zwalniałem tylko podchodziłem do nich ambitnie. Było cieplej, było ciężej. Dawały radę punkty z wodą. To co mi się najbardziej w nich podobało to długość. W sumie bez problemu ogarniałem dwa kubki najpierw jeden potem drugi. I pchałem do przodu. Myślałem, że zacząłem po te kilka sekund na kilometrze odrabiać i przyspieszać.
Myliłem się…
Miałem wybór…
Na dziesiątym kilometrze na końcu krakowskich błoni minąłem znaczek 10 kilometra. Patrzę na zegar i trochę nie dowierzam – 45:51… Powinno być równe 45 minut! Czyli nie dość, że nie zacząłem odrabiać to tracę. W tym tempie do końca stracę grubo ponad półtorej minuty…
Miałem wybór. Albo biegnę tak jak teraz ale patrząc na czas nie zrobię ani 1:35 ani nawet życiówki 1:36:13. Albo jeszcze raz przyspieszę. Tak, zgodzę się, że w tamtej chwili to nie było mądre posunięcie. Ale przyspieszyłem…
Chyba za długo w przygotowaniach do Krakowa kołatało mi się w głowie 1:35 aby to odpuścić. Ruszyłem więc jeszcze mocniej. I za mocno jak na to, że miałem w nogach już dziesięć kilometrów. Jedenasty kilometr w 4:25, dwunasty w 4:20… Przyspieszenie na półmaratonie powinno być w granicach dwóch, trzech, no może maksymalnie pięciu sekund na kilometr. Ja przyspieszyłem o dziesięć. I to mnie zabiło…
Już zbiegając z krakowskiego rynku do bulwarów wiślanych czułem, że jest źle. Ale zbieg jeszcze jako tako zbiegłem. Potem choć robiłem co mogłem to byłem „ugotowany”. Tempo spadło mi do 4’40… 4’50… 5’00…
W głowie miałem sieczkę bo wiedziałem, że jest po zawodach. Nie chciałem już biec. Nie chciałem iść. Miałem serdecznie dość i miałem poczucie oblanego najważniejszego egzaminu tego sezonu. Zrobiłem wszystko co się dało i najlepiej jak się dało, a tu taka klapa. Może to jeszcze nie ten moment kiedy jestem w stanie pobiec połówkę w 1:35. Może narzuciłem sobie zbyt ambitny cel. Raz dreptałem, raz szedłem a w głowie przerabiałem wszystkie negatywne scenariusze.
Dotoczyłem się do Tauron Areny w 1:40:05 i prawdę mówiąc nawet nie pamiętam jak ona wygląda. Za metą zawisłem na barierkach w mieszance zmęczenia i złości. Ktoś podszedł i zapytał się czy „wszystko ok?”. Nie było ok, ale pomocy nie potrzebowałem. Usłyszałem, że tam jest świeże powietrze. Pokuśtykałem więc ze spuszczoną głową i zanim dobrze się rozejrzałem to już byłem z drugiej strony areny.
To tyle tej historii. Kolejnego podejścia do półmaratonu w tym roku już nie będzie. Zobaczymy za rok. A do Krakowa chętnie wrócę. Bo te trzy dni w tym mieście to był bardzo miło spędzony czas. Chętnie go powtórzę, choć może już bez takiego napinania się na wynik.
Witam, to mieliśmy podobne ambicje na Kraków. Ja co prawda miałem w głowie 1:29:59 i tak jak Ty szło dość dobrze do 10km a potem jak by mi ktoś całą energię zabrał i niestety skończyło się na 1:34:00 (a w Warszawie w marcu zrobiłem 1: 32:20) więc trenując kilka miesięcy miałem nadzieję, że uda się przeskoczyć 1:30. No nic tragedii nie ma, cel ten sam ale data inna ..
Powodzenia na kolejnym starcie
In 2019, I just took part in a half marathon in Krakow, just then I ran the KPP. I really liked the half marathon, both for its organization and interesting route.