Cześć! Jest mały problem… Tymi słowami przywitałem się w biurze zawodów. Problemem był brak numeru startowego, który został jakieś 40 kilometrów wcześniej. On leżał sobie tam, a ja byłem tu. Dziś nie było nam po drodze.
Ale nie po drodze było od samego rana. Zaczęło się kiedy sięgając na komodę po numer startowy wziąłem nie ten. Traf chciał, że ostatnio sprzątając numery położyłem tam numer z letniej edycji City Trail OnTour. Kolor prawie ten sam. Wzór prawie ten sam. Numer prawie ten sam…
„Prawie” robi różnicę
Zorientowałem się w pociągu. Kiedy policzyłem, że na Młocinach będę w punkt, pomyślałem, że oszczędzę nieco czasu przypinając już teraz numer startowy. Oszczędzę całą minutę, ale zawsze. Sięgam do plecaka i…
– O … !
W tym momencie zabrakło mi komentarza do całej tej sytuacji. W ręku miałem numer z letniej edycji City Trail OnTour. Przegrzebawszy plecak innego nie znalazłem. Gapiłem się w ten numer i trochę nie wierzyłem. Nie wierzyłem, że to on. Nie wierzyłem, że właściwy numer zostawiłem w domu! Jak można się aż tak rypnąć!! Że jadąc na start można zabrać nie ten numer co trzeba?!
Można!
Na miejscu pierwsze co to idę do biura zawodów.
– Cześć! Jest mały problem…
– Jaki?
– Bo wiesz, nie wiem jak to zrobiłem ale nie mam numeru startowego. A raczej mam, ale z letniej edycji. Jak to zrobiłem? Nie wiem.
– A chipa masz?
– Mam! (sprawdziłem dwa razy w pociągu)
– To najważniejsze. Z chipa złapie Ci czas.
– A numer? Mogę założyć ten z letniej edycji…
– Nie, nie, narobisz tylko zamieszania…
No to nie. Szybko się przebrałem i potruchtałem na rozgrzewkę. Skoro już tutaj dotarłem to będzie dobrze. Znajoma prosta na Młocinach uspokajała. Najpierw kilka minut truchtania. Potem „dogrzewka”, czyli bardzo delikatne (co by nie przedobrzyć) ćwiczenia biegowe. Parę (dosłownie) przebieżek i widzę, że już wszyscy idą na start.
Nie ma tego złego…
Posłusznie poszedłem za nimi. Znów stanąłem gdzieś w rejonie flagi „22 minuty”.
– Dobra Paweł! Tylko nie za szybko na początku!
To się udało. Generalnie na pierwszych pięciuset metrach więcej osób mnie wyprzedziło niż ja wyprzedziłem. Spokojnie – powtarzałem sobie. Zegarek mi podpowiadał, że tempo jest odpowiednie. Pierwszy kilometr opędziłem w 4:11. To właśnie było „nie za szybko”. Pozostało tylko to utrzymać.
Utrzymywanie szło całkiem dobrze. Na drugim kilometrze gdzie przebiegaliśmy przez polankę i parking jak zwykle ciut wolniej – 4:13
Na trzecim to ja zacząłem powolutku wyprzedzać biegaczy przed sobą. Czasami chwilę wiozłem się na ich plecach a potem powolutku mijałem i robiłem swoje. Czasami przelatywało mi na myśl, że może powinienem dłużej trzymać się czyichś pleców, ale nie chciało mi się nad tym zbytnio zastanawiać. Robiąc swoje trzeci kilometr przebiegłem w 4:09
Na czwartym malutki kryzys, bo zwolniłem do 4:15. Generalnie czwarty kilometr w biegu na piątkę zawsze jest upierdliwy bo jest już czwarty a jeszcze cały jeden gdzieś tam przede mną został. Myśl, że to „przedostatni” kilometr jakoś specjalnie nie pomaga. Gdzieś pod jego koniec dostałem też mocniejszy wiatr w twarz.
– Wyłączcie ten wiatr!
Nie wiem czy wyłączyli ale na ostatniej prostej już było z powrotem dobrze. Każdy krok choć wcale nie łatwy to krok bliżej do mety. Jest znajome drzewo. Jest znaczek pierwszego kilometra od którego do mety zostało tylko pięćset metrów! Pięćset metrów! Dwie minuty wysiłku i będzie dość! Nie zwalniam, trzymając tempo ciągnę za uszy ten ostatni kilometr. Wchodzi w 4:04 a całość w 20:47!!
Jest dobrze, a nawet pokuszę się o stwierdzenie, że bardzo dobrze! To druga moja najszybsza piątka w życiu! To raptem 13 sekund wolniej niż moja życiówka z tego dystansu z asfaltu! To pierwszy raz kiedy z City Traila wracam z czasem poniżej 21 minut!
Dobrze, że rano chociaż chipa nie zapomniałem…