To już koniec tego szalonego weekendu. Jak już wszyscy zapewne zauważyli, z Weroniką przebiegliśmy dwa maratony w jeden weekend. W sobotę IX Maraton w Starej Miłośnie a w niedzielę 13. Poznań Maraton. Zajęło nam to łącznie 9:23:16 biegu, przerywanego jedynie krótkim marszem na punktach odżywczych. Było ciężko, ale było warto!
Bieganie głową
Pierwszy z dwóch maratonów, w Starej Miłośnie, przebiegłem lekko i łatwo jak nigdy dotąd. Nigdy nie przypuszczałem, że można przebiec maraton wkładając w to tak mało wysiłku. Na mecie czułem, że mógłbym biec dalej i dłużej.
W Poznaniu było ciężko. Po podróży i nocy na hali sportowej, na starcie poznańskiego maratonu czułem się gorzej niż na mecie maratonu w Starej Miłośnie. Nie tyle przeszkadzał mi ból nóg co ogólne zmęczenie organizmu. Ciężko było mi wejść w rytm biegu i zajęło mi to długie kilka kilometrów, lecz kiedy już go złapałem, biegło mi się dobrze. Jedynym problemem był narastający ból nóg, który im później tym bardziej dawał się we znaki. Lecz mimo wszystko cały czas biegłem.
Kilka razy na trasie przypominał mi się cytat ze Scotta Jurka: „Wypuść ból uszami!” i jego odpowiedź: „Nie wypuszczałem. Uczyniłem ból swoją własnością.” Ja też starałem się oswoić z ta sytuacją i z narastającym zmęczeniem. Od samego początku wiedziałem, że nie mam szans na przebiegnięcie tego maratonu bez bólu i zmęczenia. Wiedziałem, że muszę sobie z tym poradzić. Było to o tyle proste, że jeszcze przed tymi maratonami nastawiałem się na naprawdę ciężka przeprawę. Szczególnie w Poznaniu. Nastawiałem się na wielką ścianę i wszelkie możliwe kryzysy. Brałem pod uwagę nawet, że przez ostatnie kilometry będę szedł.
A szedłem tylko po kilkadziesiąt metrów na punktach odżywczych. Taki był nasz plan od samego początku – jeść i pić w marszu, a resztę biec. I, wolno, bo wolno, ale biegliśmy. Nawet pod koniec poznańskiego maratonu, kiedy zamknąłem się w sobie i skupiałem się na biegu i czekaniu na ostatni wodopój, biegłem. Odrzucałem myśl o wcześniejszym przejściu w marsz.
W ten sposób drugi maraton był w większości biegany głową. To głowa napędzała coraz bardziej zmęczone nogi. To ona pchała mnie do przodu na samym początku, kiedy nie mogłem się rozgrzać. To też ona napędzała mnie, kiedy nogi były już mocno zmęczone, a podeszwy stóp bolały przy każdym kroku. To ona kazała nogom zaakceptować zmęczenie i biec do przodu. Na ostatnich dziesięciu kilometrach wręcz dziwiłem się, że moje nogi mimo takiego zmęczenia jeszcze potrafią biec. I to niewiele wolniej niż na początku.
To tylko potwierdza, że głowa jest bardzo ważna przy tak długich i wymagających dystansach.
Odżywianie
Pomny doświadczeń z Maratonu Warszawskiego wróciłem do naturalności. W sobotę przed pierwszym maratonem zjadłem swoje typowe weekendowe śniadanie: jajka na miękko i pełnoziarnisty chleb.
Podczas pierwszego maratonu żywiłem się głównie tym, co było w bufecie: izotonikiem, wodą i bananami. Lecz to organizmowi nie wystarczało i głodem sygnalizował, że chce więcej. Dałem mu więcej wciągając dwa żele energetyczne.
Między zawodami starałem się zjeść jak najwięcej. Tak więc na mecie Maratonu w Starej Miłośnie obficie poczęstowałem się zarówno bigosem jak i bananami. Potem, nadal jeszcze w Warszawie, zjadłem porcję makaronu z łososiem i surówkę. Natomiast w drodze do Poznania spożywaliśmy wodę z multiwitaminami. Późnej kolacji w Poznaniu już nie jadłem. Nie byłem głodny. Od razu poszedłem spać.
Moim śniadaniem w Poznaniu były najzwyklejsze kanapki z wędliną. Do tego woda i multiwitaminy. W drodze na start osuszyłem jeszcze butelkę Powerade.
Na trasie piłem i jadłem to samo, co dzień wcześniej: izotonik, woda i banany. Tym razem nie czułem potrzeby pochłonięcia ani jednego żelu energetycznego. Doniosłem je w nienaruszonym stanie aż do mety.
W ten sposób, jadłem to, co jadam na co dzień. Bez udziwnień i bez eksperymentów. I co najważniejsze – bez problemów z żołądkiem.
Samopoczucie po dwóch maratonach
Pierwszą myślą, którą chyba usłyszał każdy, kto tylko mnie zapytał jak się czuję było, że: „Nogi bolą mnie prawie jak po Rzeźniku.” Ale tylko nogi. Plecy, ręce, kark – były w porządku. Natomiast po Rzeźniku miałem wrażenie, że boli mnie wszystko – od czubka głowy po mały palec u lewej stopy.
Zaskoczyło mnie samopoczucie dzień później. Kładłem się spać potłuczony i z przeświadczeniem, że rano będę wstawał na czworaka. Nic z tego. Nie zerwałem się z łóżka jak skowronek, lecz o wstawaniu na czworakach też nie było mowy. Wstałem z ciężkimi nogami, ale z dotarciem do kuchni czy łazienki nie miałem problemu. W tym momencie czułem się jak po naprawdę mocnym maratonie. A nie jak po dwóch rekreacyjnych…
Kolejne dni są coraz lepsze. Czuję w nogach weekendowe kilometry, ale z każdym dniem coraz mniej. Ból z lewym biodrze, który pojawił się już w Starej Miłosnej, mimo że nadal go lekko odczuwam to przechodzi. Myślę, że jeszcze dzień czy dwa i będzie po nim.
Najbardziej w kość dostały ścięgna Achillesa. Prawe mnie lekko bolało w Poznaniu, ale ten ból przełknąłem i z nim biegłem. Natomiast po maratonie to właśnie one były najbardziej obolałe. To one były delikatnie opuchnięte. I to one w niedzielne popołudnie bolały najbardziej przy schodzeniu i wchodzeniu na schody. Lecz to też już przeszłość. Ból, który trawił je w niedzielę już odpłynął, a lekka opuchlizna po dwóch dniach sama zeszła. Nie pomagałem jej maściami czy zimnymi okładami. Wyszedłem z założenia, że organizm sam się z takich drobnych urazów leczy najlepiej.
Wnioski
Wnioski są optymistyczne. Nie będę nikogo namawiał do powtórzenia naszego wyczynu, bo nie powinno się biegać maratonów dzień po dniu. Ale jednocześnie udowodniłem sobie, że można to pobiec. Że jeśli się odpowiednio rozłoży siły i odpowiednio podejdzie do całego przedsięwzięcia, to jest to do zrobienia.
A żeby to ładnie spointować przytoczę to, co przed tym weekendem napisał Piotr: ” W szaleństwie jest metoda”.
To było szalone, ale to zrobiliśmy i teraz mam z tego powodu ogromną satysfakcję.
Więcej o dwóch maratonach w jeden weekend
- Dwa maratony w jeden weekend – prolog
- IX Maraton w Starej Miłośnie
- 13. Poznań Maraton
- Dwa maratony w jeden weekend – podsumowanie
Fajnie że dobiegłeś w jednym kawałku. Ja jednak nie mogę się zmusić do gratulowania, to było niebezpieczne dla zdrowia a my czytelnicy chcielibyśmy czytać twojego bloga a nie czekać aż się wyleczysz z kontuzji… Wiedziałem że dasz radę wydolnościowo skoro dałeś radę na Rzeźniku ale o ile wiem nikt nawet ultrasy nie biegają tyle po asfalcie. Dobrze że w sobotę było po lesie ale potem na zmęczone stopy przyszło 5 godzin tuptania po asfalcie…
Gratuluje, to co zrobiliście razem z Weroniką było szalone, ale nie niemożliwe. A Wasze pełne relacje świadczą, że przy okazji świetnie się bawiliście … no może inaczej to odbierały Wasze nogi :). Teraz jak już udowodniłeś samemu sobie, że to jest możliwe to chyba drugi raz się nie porwiesz na taki weekend pełen zabawy 🙂
Przeczytalam twoje relację i relację Weroniki i jestem pod wrażeniem. Gratulacje! Mimo tego co pisze Leszek, jednak uważam że nie było to aż tak niebezpieczne dla zdrowia dla osób ktore tak jak Ty zaliczyły Rzeźnika i Weroniki która zdaje się nawykła do długich wysiłków w triathlonie. Przecież 84 km z przerwą na sen to chyba lepsze dla organizmu niż jednorazowy bieg ultra typu jakaś setka. Zresztą chyba właśnie to podejście o którym pisałeś (potraktować to jako 2-etapowy bieg ultra) a nie 2 maratony dało Ci siłę w głowie żeby to zrobić. Masz rację – głowa, głowa i jeszcze głowa rządzi nami przy takich biegach. Mocne nogi też się oczywiście przydają 🙂 Szacun Paweł – udowodniłeś że taki szalony plan jest możliwe i co najważniejsze wyszedłeś z tego bez szwanku. Tylko że teraz poprzeczka jest wysoko 😉
jesteś!!! gość