Przepak w Smerku również skróciliśmy do minimum. Szybko zjadłem batona i popiłem wodą. Potem tradycyjne uzupełnienie prowiantu i napoju. Chciałoby się posiedzieć dłużej na przepaku, ale biorąc pod uwagę, że będziemy się wlekli pod górę, nie mogliśmy tracić czasu.
Przed nami były dwie połoniny i jakieś 22 kilometry do końca. Jakoś się dowleczemy.
Przepak w Smerku był też granicą wytrzymałości naszych Garminów. Andrzeja Forerunner 305 ledwo wytrzymał do na przepaku. Mój Forerunner 610 padł na kilkaset metrów przed nim. Został nam tylko mój pulsometr. Pokazywał czas, czyli to, co było najważniejsze.
Zaczęło się podejście pod Smerek. Już wcześniej zasięgnęliśmy języka, który mówił, że najpierw będzie błoto a potem kamienie. Miał rację! Błoto zaczęło się już od samego wyjścia z przepaku. Żółte, śliskie, lepkie i w dodatku pod górę. Chciałem znaleźć jakąś laskę, aby sobie nieco ułatwić podejście. Znalazłem nadspodziewanie szybko. Zupełnie jakby na mnie czekała. Może i trochę ciężkawa, ale długa i prosta laga. Kijki trekkingowi byłyby lepsze, ale jak się nie ma co się lubi…
Błoto na szczęście nie trwało długo. Nawierzchnia się uspokoiła. Była kamienista, ale dało radę się wspinać. Laska mi pomagała. Z jej pomocą wspinało mi się lżej, niemniej jednak, kontynuowałem swoją taktykę żabich skoków i krótkich odsapek w drodze pod górę.
Na podejściu mijaliśmy się z inną drużyną. Nie pamiętam ich nazwy, choć się przedstawiali. Pamiętam tylko charakterystyczny czerwony plecaczek z bukłakiem koleżanki i to, że po całkiem sympatycznej rozmowie, zaczęliśmy śpiewać „Różę Czerwoną”. Pierwsze słowa jak ulał pasowały do naszej sytuacji „To nic, że długi jest masz…”. Taki sympatyczny akcent dający trochę otuchy.
Wspinaliśmy się coraz wyżej i wyżej. Lasy zostały pod nami i zaczęły się hale. Po kamieniach wdrapaliśmy się na Smerek (1222 m n.p.m.). Widok zapiera dech w piersiach. O ile, oczywiście, nie patrzy się na wprost na kolejne szczyty, którymi prowadzi szlak. Wtedy dech zapierało z zupełnie innego powodu.
Podążamy od szczytu do szczytu. Zaczynamy mijać coraz więcej turystów. Co niektórzy się pytają, co my za jedni. Inni się nie pytają, bo wiedzą, że „robimy Rzeźnika”. Pod nogami mamy kamienie i skalną grań. Dałoby się biec, ale jakoś nie palimy się do tego pomysłu. Zerkam na zegarek i widzę, że cały czas jesteśmy w limicie. Cały czas możemy ukończyć te zawody.
Na Przełęczy Orłowicza (1075 m n.p.m.) teren opada między drzewa. W głowie pojawia się myśl, że może już będzie zejście do Berehów. Nic z tych rzeczy! Po krótkim i strasznie wąskim odcinku grani, pokrytym drzewami, przed nami wyrastają Osadzki Wierch (1253 m n.p.m.) i Roh (1255 m n.p.m.) – dwa najwyższe szczyty masywu Połoniny Wetlińskiej. Tak więc, znowu pod górę!

Na Połoninie Wetlińskiej pełno turystów. Co chwilę albo my mówimy komuś „Cześć!” albo ktoś mówi „Cześć!” do nas. Trochę to męczące, więc ograniczam się głównie do odpowiadania. Idąc granią po kamieniach, zbliżamy się do końca połoniny. W końcu na horyzoncie dostrzegamy schronisko – „Chatka Puchatka” (1228 m n.p.m.). Któryś z współuczestników informuje, że za Chatką będzie już zejście do Berehów. Super! Tylko, że do Chatki mamy jeszcze grubo ponad kilometr i to w większości pod górę!
Do Chatki udało się dotrzeć w 20 minut od chwili, kiedy to ją zobaczyliśmy. Czas jest niezły. Cały czas w limicie.
Zejście do Berehów można podzielić na trzy części. Pierwsza, tuż pod szczytem, to skalna grań, gdzie schodzi się dosyć ciężko. Druga to schody w lesie. Śliskie i wysokie. Dla bezpieczeństwa zamontowano drewniane poręcze. Z nimi jest łatwiej, choć i tak nie uniknąłem poślizgu na schodkach. Trzecia cześć zejścia jest normalna. Trochę korzeni i kamieni, ale tak poza tym to gładka ścieżka w dół. Aż się chciało zbiegać.
Ostatni odcinek do przepaku przebiegliśmy. W Berehach Górnych zameldowaliśmy się w czasie 12:01:58. Zapas czasowy wzrósł do 2 godzin. Na pokonanie ostatniego odcinka mamy 4 godziny. Damy radę!
Za Berehami spotkaliśmy znowu koleżankę z czerwonym plecaczkiem. Tak.. tak… Tą od „Róży Czerwonej”. Znowu chwilę porozmawialiśmy i zaczęliśmy wchodzić pod górę. Ostatnią górę – Połoninę Caryńską.
Na szczyt prowadzi kolejne strome podejście. Odpoczywam więcej niż na poprzednich podejściach. Nie mam już kompletnie siły iść pod górę. Sporą część tego etapu poświęcam na robienie zdjęć i rozmowy z innymi uczestnikami. Moja laska już mi niewiele pomaga. Jest ciężko!
Wdrapałem się powyżej linii lasu. Zaczęło wiać i to wiało zdecydowanie mocniej niż na poprzednich szczytach. Dalej szedłem pod górę. Kiedy byłem na szczycie Połoniny Caryńskiej (1297 m n.p.m.) do przejmującego wiatru dołączyła mżawka. Przed startem słyszałem, że na Rzeźniku zawsze pada. Więc padało, w tym silnym wietrze, poziomo.
Na skalnej grani teren przestał się wznosić, więc można było trochę przyśpieszyć marsz. Tym bardziej, że wietrzna i mokra aura nie zachęcała do postojów. Andrzej poszedł przodem i mi nieco odskoczył. Miał na mnie poczekać na szczycie, ale biorąc pod uwagę warunki, to prawdopodobnie dogonię go dopiero, kiedy teren opadnie między drzewa.
Wiatr, deszcz, zmęczenie i kamienie spowodowały jeden jedyny mały uraz. Podczas marszu przez połoninę wyrżnąłem stopą o kamień. Sądząc po bólu wiedziałem, że właśnie straciłem paznokieć u lewej stopy. Miałem rację. Na mecie kilkaset metrów niżej nie będzie już co ratować. Paznokieć do wymiany.
Wszedłem między drzewa. Znowu schody. Znowu śliskie i zdradliwe. Schodzę bez przerw ale też bez pośpiechu. Cały czas mam ze sobą swoją laskę, która przez ostatnie kilometry zdążyła mi wyżłobić w dłoni kilka ran. Za schodami teren się wypłaszczał. Nadal biegł w dół, ale zdecydowanie łagodniej. Nawierzchnia nadal mokra, ale stabilna, więc zacząłem truchtać. Chwilę później dogoniłem Andrzeja.
Od tego miejsca mieliśmy 1,5 godziny do limitu czasu. Wiedzieliśmy, że zdążymy. Teraz już nawet niespodziewana kontuzja, nie mogła nas zatrzymać, czym Andrzej dał wyraz mówiąc:
– Złam teraz nogę, to Cię za włosy na metę zaciągnę!
Nie było takiej konieczności. Schodziliśmy do mety na własnych nogach. Około kilometra przed metą usłyszeliśmy krzyk z dołu. Wywnioskowaliśmy, zresztą słusznie, że prawdopodobnie Polacy strzelili bramkę Grekom na Mistrzostwach Europy. Meta była blisko!
Wyszliśmy z lasu. Zostało 400 metrów do końca. Odrzuciłem swoją laskę i zaczęliśmy truchtać do mety. Dobiegliśmy do mety w Ustrzykach Górnych w 15:02:44.
Jesteśmy Rzeźnikami!
Rozpiska trasy
Etap | Początek | Koniec | Długość etapu | Długość trasy | Limit czasu |
---|---|---|---|---|---|
I | Komańcza | Przełęcz Żebrak | 16,7 km | 16,7 km | 3h |
II | Przełęcz Żebrak | Cisna | 15,4 km | 32,1 km | 6h:15min |
III | Cisna | Smerek | 24,0 km | 56,1 km | 10h |
IV | Smerek | Berehy Górne | 12,7 km | 68,8 km | 14h |
V | Berehy Górne | Ustrzyki Górne | 8,9 km | 77,7 km | 16h |
Nasze wyniki
Etap | Miejsce open | Miejsce w kategorii | Czas łączny | Czas etapu | Tempo etapu |
---|---|---|---|---|---|
I | 187 | 158 | 2:23:12 | 2:23:12 | 8:34 min/km |
II | 152 | 128 | 4:25:33 | 2:02:20 | 7:56 min/km |
III | 170 | 141 | 8:27:55 | 4:02:22 | 10:05 min/km |
IV | 171 | 135 | 12:01:58 | 3:34:03 | 16:51 min/km |
V | 191 | 156 | 15:02:44 | 3:00:46 | 20:18 min/km |
Więcej o IX Biegu Rzeźnika:
- IX Bieg Rzeźnika – Przygotowania
- IX Bieg Rzeźnika – Komańcza-Cisna
- IX Bieg Rzeźnika – Cisna-Smerek
- IX Bieg Rzeźnika – Smerek-Ustrzyki Górne
- IX Bieg Rzeźnika – Podsumowanie
Wydaje mi się, że „czerwony plecaczek” to Iwona z „ZOŁZA’S TEAM”
Po przeanalizowaniu wyników stwierdzam to samo 🙂
Zazdroszczę Ci bardzo. Spotkałeś może mojego kolegę Marcina Kargola? ( http://marcinkargol.pl/ )
Patrząc po zdjęciach to kojarzę. A sądząc po czasie, to widziałem go albo przed starem albo za metą 😉
ajajaj! Ale Ci zazdraszczam! Gratulowałam już, ale nie zaszkodzi raz jeszcze 😉 GRATKI!
Tak, jestesteście Rzeźnikami – gratuluję. I dobry timing z tą bramką mieliście 🙂
Gratulacje Ogromne :)) Zuch chłopak,pokonałeś Bestię o imieniu Rzeźnik :))
niezły zawodnik!