Czy jest w Polsce jakieś biuro zawodów, które późnym wieczorem o godzinie 22:00 wita Cię uśmiechem i ciepłą herbatą? Jest! W Sielpi! Byłem tym mile zaskoczony, bo kiedy po ciemku, między drzewami, zmierzałem do biura zawodów, miałem mieszane uczucia. Ciemno, głucho i ani żywej duszy w pobliżu. Dobrze, że rok temu tam byłem i drogę do biura zawodów znałem. Tam mrok został szybko rozproszony. Dostałem numer, więc było dobrze.
W dzień startu obudziłem się około szóstej rano! Było chłodno. Z braku lepszych pomysłów po pierwszym lekkim posiłku poszedłem nad jezioro. To dosłownie rzut kamieniem. Spacer nad jezioro obudził mnie w sposób dosyć drastyczny. Było zimno, bardzo zimno! Stałem na brzegu Jeziora Sielpińskiego, opatulony w polar, z rękoma wbitymi w kieszenie. Patrząc na mgłę, snującą się po płaskiej tafli jeziora, przypomniał mi się poranny szron w Poznaniu.
Jedząc drugie śniadanie, słucham prognozy pogody w radio. Teraz ponoć jest 7°C, a ma być 20°C. Czyli jednak będzie ciepło. Dokładając do tego zapowiadaną słoneczną pogodę, może być nawet za ciepło. Długi rękaw zostanie w pokoju.
Jak się okazało pogodynka miała rację. Na starcie było ciepło. Ubrałem tradycyjnie wrocławską startówkę na ramiączkach i byłem gotowy. Na co? Nie wiem. Na bieganie! Nie mam tu raczej szans na rekordy życiowe, ale chcę pobiec ambitnie. Ustawiam się na starcie zdecydowanie bliżej przodu stawki niż tyłu.
Tak też startuję. Ambitnie. Zbyt ambitnie, bo przy znaczniku pierwszego kilometra mam na zegarku 4:30. Zdecydowanie za szybko. Przemyka mi przez głowę, że przecież start był cofnięty o 195 metrów, ale to i tak za szybko. Zwalniam nieco. Puszczam tych szybszych przodem, a sam trzymam się nakreślonego na szybko planu. Od około 2 kilometra biegnę w tempie minimalnie poniżej 5:00 min/km.
www.echodnia.eu
Na podbiegu za Piekłem zapala mi się czerwona lampka ostrzegawcza. Tempo nadal mocne, ale jest dopiero 5 czy 6 kilometr, a ja już wchodzę w swoją trzecią strefę. Już na pierwszych kilometrach tętno mam znacznie powyżej maratońskiego. Oczywiście, przelatuje mi przez głowę, że organizm tego nie wytrzyma, ale kto by tam go słuchał?!
Ostatni podbieg na pierwszej pętli jest już w Niebie na asfalcie. Nadal lecę swoim 4:59 min/km. Za Niebem, kiedy ze słonecznego i otwartego terenu wbiegamy w las zaczyna się biec lżej. Z Nieba do Sielpi już nie ma podbiegów, więc biegnie się łatwo. Nie wiem czemu, ale ten odcinek trasy zawsze mi szybko zlatuje.
Pierwsze kółko zakończyłem w 1:09, czyli w tempie na życiówkę. W tempie doskonałym na… spotkanie ze ścianą.
Drugą pętle zacząłem równie sprawnie jak pierwszą. Problem zaczął się robić, kiedy pod nogami pojawił się znowu piach i delikatne ciągłe podbiegi do Piekła. Około 16 km, przy wodopoju, pierwszy raz przechodzę w marsz. Piję na spokojnie patrząc na coraz bardziej przerażające cyferki na tarczy pulsometru. Teraz już nie ma wyjścia. Muszę przeć do przodu. Biegnę. Nie biegnę. Biegnę. Nie biegnę. Truchtam. Kurza twarz! Nawet truchtać nie mogę. Przede mną długi podbieg do Piekła. Znowu zaczynam iść. Stało się to, co musiało się stać – odcięło mi prąd. Głowa chce, ale ciało nie ma już siły.
W Piekle znowu woda i kawałek odsłoniętego terenu. Pierwszy raz czuję, że słonce mocno grzeje. Pierwszy raz czuć, że robi się zbyt ciepło na bieganie. Za Piekłem następny lekki podbieg. Idę. Nawet nie próbuję biec. Zbiegam dopiero ze szczytu.
Wiem, że mam już pozamiatane bardzo dobre rezultaty i z każdą chwilą spadam coraz dalej i dalej. Widać to nawet po tych, którzy mnie wyprzedzają. Robią to regularnie, co kilka minut. Zaczynam po prostu biec. Wolno, bo wolno, ale do przodu.
W lesie za Niebem znowu łapię trochę luzu. Pierwszy raz czuję, że w lesie jest jakby więcej piachu. Na pierwszym kółku byłem za mało zmęczony by to zauważyć. Widocznie las nieco bardziej wysechł niż rok temu. Piach mieli się pod nogami.
Drugie okrążenie przebiegam w 1:20, czyli mam łącznie 2:29 i jeszcze jedno okrążenie przed sobą. Jeszcze raz trzeba do Piekła podbiec.
Co ciekawe trzecie kółko biegło się dużo lepiej niż drugie. Byłem już pogodzony z tym, że wystartowałem za szybko, że nie wziąłem pod uwagę warunków i ciepła, które jednak trochę przeszkadzało. Wiedziałem, że zrobiłem błąd i za niego płacę. Ale też wiedziałem, że mam zamiar dociągnąć ten maraton do końca. Nie miałem zamiaru zejść czy się poddawać w swoim upartym docieraniu do mety. Pomału, ale truchtałem. Jak robiło się bardzo źle to na chwilę przechodziłem w marsz. A jak przechodziłem w marsz to odzywała się ambicja i kazała mi biec. Pomału, ale biegnij!
Więc biegłem przed siebie. Nawet na podbiegach się prawie nie zatrzymywałem. Jeśli już to na kilkadziesiąt metrów na marsz. A potem znowu powolny bieg. Dotruchtałem tak do Nieba. A tam otwarty teren, asfalt, słońce i lekko pod górę – same przyjemności. Do zawrotki jeszcze było nieźle. Kolejny kryzys miałem już za nią. Było gorąco, chciało mi się pić, nie chciało biec a ciało wręcz krzyczało, że nie ma siły. Nawet na marsz nie miałem energii. Ciężki moment.
Obudziłem się przy tabliczce „36 km”. Moja zmęczona i przegrzana głowa przeliczyła (choć nie wiem na ile to było wiarygodne), że nie zmieszczę się nawet w czasie poniżej 4 godzin! O nie! Do tego akurat nie chciałem dopuścić, więc jak tylko na powrót wbiegłem w las zacząłem się wręcz zmuszać się do biegu.
I się okazało, że się da. Biegłem już niemal na ostatnich nogach, ale biegłem. Na wodopoju za Niebem polałem głowę wodą i biegłem. Mijałem w tym momencie spore grupy dzieciaków uczestniczących w marszobiegu, więc nie chciałem dawać „złego przykładu”. Tak się rozpędziłem, że w efekcie przerwy na marsz zdarzały się coraz rzadziej.
Na 38 kilometrze piję ostatnią wodę na trasie i biegnę dalej. Widzę po tabliczkach kilometrowych, że odrabiam stratę do złamania 4 godzin. Mieląc się w piachu, którego było zdecydowanie więcej niż rok temu, dobiegam do 40 kilometra. Zegarek pokazuje 3:45, czyli na ostatnie 2 kilometry mam całe 15 minut. Wystarczająco, aby dobiec poniżej 4 godzin.
Na ostatnim asfaltowym odcinku już się nie zatrzymuję. Wiem, że dobiegnę. Na ostatniej prostej jestem sam, a za mną też nie widać nikogo. Nie mam sił na finisz i wbiegam na metę tak samo jak i przebiegłem całe trzecie okrążenie – pomału. Czas, mimo że rozminął się z oczekiwaniami jednak mnie zaskoczył – 3:58:00. Bałem się o 4 godziny, a tu się okazało, że udało się dobiec z całkiem bezpiecznym zapasem dwóch minut. Czyli, nie mogłem, ale dobiegłem.
Tak więc, dobiegłem robiąc chyba największy błąd biegaczy – zbyt szybki start. U mnie sam start nie był za szybki, bo potrafię biegać maratony po 5:00 min/km, ale był za szybki jak na panujące warunki. Po prostu nie jestem jeszcze gotowy by pobiec 5:00 min/km na przełajowej trasie po momentami sypkim piachu. To nie ta para butów. Jeszcze, nie ta para.
Ale i tak całe zawody oceniam bardzo pozytywnie. Piknikowa atmosfera w lesie nad jeziorem potrafi zdziałać cuda. Było kameralnie, sympatycznie i smacznie. Na mecie zjadłem kawałek dobrej grochówki i dwie parówki. Do tego standardowo kawa, herbata, woda i jogurty. Jak zwykle można było sobie pojeść na mecie. Poznałem też kilku biegaczy i po raz kolejny okazało się, jaki ten nasz biegowy świat jest mały. Po raz drugi w tym roku uśmiechnęło się do mnie szczęście w losowaniu i wygrałem torbę podróżną. Przyda się jak przyjadę do Sielpi za rok. Bo myślę, że przyjadę.
Sielpio, do zobaczenia!
Heroiczna walka zakończona powodzeniem, czy można chcieć więcej? Gratulacje!
Dzięki 🙂
Super relacja 🙂 Czyta się z zainteresowaniem. Gratki pokonania ściany!
Gratulacje!