Tym razem nie tysiąc, a pięć tysięcy metrów – tym razem z takim dystansem przyszło mi się zmierzyć podczas cyklu Warsaw Track Cup. To było dwanaście i pół koła równego i mocnego biegania. Okraszonego solidną, nieco niespodziewaną, ale wypracowaną życiówką. Było pięknie!
O co chodzi w WTC?!
Dla przypomnienia i tych co trafili tu pierwszy raz – WTC to cykl amatorskich biegów lekkoatletycznych. Otwartych zawodów na bieżni stadionu i na klasycznych „stadionowych” dystansach. A więc na 1000 metrów, olimpijskim 1500 metrów i 3000 metrów. Najdłuższa konkurencja czyli 5000 metrów zorganizowana została po raz drugi. Po raz pierwszy na dwanaście i pół okrążenia ścigaliśmy się na poprzedniej edycji WTC. W tej edycji na dwanaście i pół koła po raz pierwszy pobiegłem ja. To miało być moje pierwsze tak długie bieganie na bieżni.
Podczas Warsaw Track Cup dystanse i kolejne serie zaplanowane są od tych najkrótszych. A więc zaczynają dzieciaki, potem 1000, 1500 i 3000 metrów. Generalnie na stadionie cały czas coś się dzieje, a ukoronowaniem na sam koniec jest najdłuższy dystans 5000 metrów.
Plan na 5000 był!
Kilka najważniejszych punktów. Po primo – zachować spokój i nie przepychać się (jak to jest kiedy solidnie przestrzeli się pierwsze 200-300 metrów już wiedziałem). Po secundo – równo i mocno od początku (cholernie proste, ale w praktyce nie będzie pewnie tak łatwo!!). Wyliczyłem sobie dość asekuracyjnie tempo 4’10/km czyli 1:40 na koło. Nie za szybko aby nie przestrzelić pierwszych okrążeń. Dawało to wynik 20:50 na mecie. Jak nadrobię co najmniej 14 sekund, będzie życiówka…
Startowałem w trzeciej serii z czterech licząc od najszybszej. Teoretycznie wraz z zawodnikami biegnącymi na podobny wynik. W praktyce… Podczas zgłaszania zostałem (tak dla podrażnienia ambicji) zgłoszony na wynik poniżej 19 minut. Wiedziałem, że niemal wszyscy wokół będą ode mnie szybsi. No ale już pisałem, że jedną z fajnych rzeczy na Warsaw Tracku jest to że można się poganiać z szybszymi od siebie.
Mocno i równo!
I byli szybsi! Na pierwszym łuku puściłem wszystkich przodem. Na prostej zszedłem do krawężnika i zostało już tylko robić swoje przez dwanaście okrążeń stadionu.
W tym momencie powinno paść soczyste porównanie do chomika i biegania w kołowrotku. Co ciekawe wcale się tak nie czułem i ani przez chwilę nie odliczałem w głowie, że jeszcze dwanaście… jedenaście… dziesięć… dziewięć… Myślę, że wtedy to bym dopiero zwariował. Zamiast tego zająłem się liczeniem czasów na koło. Na dwustu metrach powinienem być po 50 sekundach. Byłem po czterdziestu kilku. Zwolniłem leciutko nogę. Na sześciuset metrach powinienem być po 2:30 byłem w 2:25. Na tysiącu byłem z leciutkim zapasem 4:08… Idealnie! Biegło się też póki co idealnie.
Ktoś z trybun krzyknął (pierwszy łuk), że „dopiero na trzecim kilometrze ma zacząć boleć!!” Na drugim było wystarczająco dobrze aby mówić, że jeszcze nie boli. Na trzecim zaczęły się schody bo już przestałem ogarniać w głowie liczenie czasów na koło. Zacząłem mieć to gdzieś… Odnotowałem, że trójka weszła w 12:15 a potem się wyłączyłem. Cisnąłem dalej!
Mocno i równo – tyle miałem w głowie. Biegłem sam, mogłem trzymać się krawężnika i zaliczać kolejne kółka. Co czterysta metrów słyszałem Mariusza Giżyńskiego, który na mnie pokrzykiwał. Z pierwszego łuku znów usłyszałem głos: „idziesz na życiówkę!!”. Nie wiem kim byłeś, ale dwa razy Cię słyszałem i dwa razy w punkt!
Lepiej tego zrobić nie mogłem!
Nie powiem, że było łatwo na ostatnich kołach ale coraz bardziej zagryzając zęby udawało trzymać się tempo. Udało się też zebrać na ostatnie koło a potem ostatnie 200 metrów aby jeszcze kilka sekund urwać. Wpadając na metę byłem przekonany, że widziałem 20:26 na zegarze. Jest życiówka!! Z taką myślą padłem na tartan… Nigdy wcześniej czy to 5 kilometrów czy 5000 metrów tak szybko nie ogarnąłem.
Jak się okazało ze zmęczenia nie ogarnąłem też wyniku. Pomyliłem dwójkę z jedynką i oficjalny wynik to 20:16’90!!! Osiemnaście sekund szybciej niż najlepszy wynik na 5 kilometrów z asfaltu!! Druga rzecz która cieszy to sposób w jaki to zrobiłem. Patrząc na zegarek, kolejne kilometry ogarniałem w tempie: 4’08, 4’06, 4’04, 4’06, 3’59. Lepiej tego zrobić nie mogłem!!
Smutne było tylko trochę to bieganie na samym końcu. Stadion już niemal pusty. Na trybunach została tylko garstka osób. Kiedy ja skończyłem już w zupełnej ciemności wystartowała ostatnia, w teorii najwolniejsza seria. Jak sam biegałem to mi kompletnie nie przeszkadzało. Jak wyturlałem się poza tartan i spojrzałem na to z boku to zrobiło się bardzo pusto. Ale to już nieważne. Swoje zrobiłem!! Wracam z tarczą, solidnym personal bestem i… kawałek dalej jest już wynik zaczynający się od jedynki z przodu!!
Tyle z bieżni i ciepłego tartanu. Po puchary, medale, splendor, chwałę i nagrody zapraszam już 24 września o godzinie 19:00 do Sklepu Biegacza na Powiślu.
Gratuluję życiówki 🙂
Dzisiejszy Pana wpis zmotywował mnie aby zamiast wybiegania po lesie pójść na tartan i sprawdzić swój czas na 5-tkę.
PS. tylko w jakich butach bo stwierdziłem, że chyba nie mam butów do szybkich biegów…dam szansę Ghostą 🙂
Przede wszystkim to jak silnik nie ma mocy to najlepsze ogumienie nie pomoże 😉 Mi się regularnie zdarza biegać nawet te szybsze treningi biegać w Ghostach (w sumie zdarzało mi się biegać w nich już każdy typ treningu). Na trening na bieżnię najczęściej zabieram adidasa Bostona a Warsaw Track Cup ograrniałem w jeszcze bardziej wycieniowanych Asics Tartheredge.