Tak daleko na wschód jeszcze nie biegałem. Najdalej wysuniętym jak dotychczas punktem na wschodzie gdzie biegałem były Ustrzyki Górne – meta Biegu Rzeźnika. Dalej na wschód jest polski niewiele. Dalej na wschód jest choćby Białowieża – miejsce skąd startuje Półmaraton Hajnowski.
Półmaraton Hajnowski to trochę dziwny bieg. Jego trasa przebiega niemal w całości przez Puszczę Białowieską – największą ostoję żubrów w Polsce. Natomiast wbrew temu puszczańskiemu charakterowi jest to półmaraton poprowadzony wyłącznie po asfalcie i na banalnie prostej trasie. Składają się na nią trochę kręcenia po Białowieży, dłuuuuuga 20 kilometrowa prosta przez las i trochę kręcenia po Hajnówce. Zgubić się ciężko…
Biuro biegu znajdowało się i otwarcie biegu nastąpiło w Hajnówce w parku i amfiteatrze. Przed biegiem było trochę powitań, przemówień, nastąpił też uroczysty przemarsz biegaczy spod sceny amfiteatru na start horonowy. Biegaczy prowadziły mażoretki i miejscowa orkiestra. Po starcie honorowym podreptaliśmy do autobusów, które zawiozły Nas na start do Białowieży.
Biegiem do Hajnówki
Startowaliśmy z parkingu w Białowieży. Dojechaliśmy tam na tyle wcześniej, że można było i posiedzieć i zrobić rozgrzewkę i się jeszcze nagadać. Bieg ruszył w samo południe na sygnał rogu myśliwskiego. Pierwsze kilkaset metrów to w zasadzie obiegnięcie parkingu. Trzy szybkie prawe zakręty i byliśmy na ulicach Białowieży. Pierwsze 1,5 kilometra po miejscowości trochę pogmatwane. Zakrętów nie pamiętam. Pamiętam jedną agrafkę, na której widać było ile i kto jest przede mną. A ilu jest za mną. Ze znajomych twarzy wszyscy byli z przodu. Może trochę przyspieszyć? A gdzie tam… Garmin piknął mi pierwszy kilometr w 4:30. Plan na 1:40 szlag trafił, bo miałem zacząć tempem 4:50 min/km. Biegnę za szybko!
Drugi kilometr przestrzeliłem jeszcze bardziej, bo przebiegłem go w 4:24. Albo zwolnię albo padnę. Zwolniłem.
Przede mną natomiast rozpostarł się las. Pół żartem powiedziałem sobie – „ostatnia prosta i do mety”. Tak jest faktycznie. Z Białowieży do Hajnówki trasa biegnie główną asfaltową drogą. I to jeszcze taką, która ani razu nie zakręca a łuki, jeśli już są to takie maksymalnie 10 stopniowe. Generalnie prosto, prosto i jeszcze raz prosto. Na mapie wygląda to tak:
Natomiast z okna samochodu wygląda to mniej więcej tak. I tak jest też w biegu przez znakomitą większość trasy.
Wracając do biegu. Po drugim kilometrze udało mi się to zwolnić. Od 2 kilometra do 6 biegnę już tyle ile powinienem, czyli 4:50. Na 6 kilometrze zaskoczył mnie pierwszy wodopój. Tak się skupiłem na drodze, że nie kontaktowałem, co jest dookoła. A tu punkt!! Szybko wyjąłem i przełknąłem żel, popiłem wodą i pobiegłem dalej. Za plecami słyszę głos. – Biegniesz dobrym równym tempem. Pobiegniemy razem? – pyta się biegacz w zieleni. – Spoko – coś tam burkam i biegniemy we dwóch ramię w ramię.
Na efekt nie trzeba długo czekać. Z 4:50 znowu momentalnie przyspieszyłem do 4:30. Niektóre kilometry wychodzą, co prawda wolniej, ale łączne tempo jest trochę za mocne. Wymieniam się z kolegą tym spostrzeżeniem, ale biegniemy dalej. Drugi punkt z wodą – ten na dwunastym kilometrze – mnie nie zaskoczył. Zaskoczyłem się za to ja, bo zamiast wody do popicia żelu wziąłem multiwitaminę. Słodkie popijać słodkim? Marny pomysł!
Uciekł mi przez to biegacz w zielonym. Pobiegłem za nim, ale nie próbowałem go gonić. Od tego miejsca zacząłem zwalniać a każdy kolejny kilometr był coraz trudniejszy. Tempo kolejnych kilometrów wychodziło różne. Czasami było to 4:50 a czasami nawet 5:20, ale generalnie cały czas biegłem do mety.
Od tego miejsca biegłem praktycznie sam. Biegacz w zielonym jest przede mną. Za mną najbliższy biegacz to kolejne sto czy więcej metrów. Obsługi na trasie żadnej nie ma, bo nie ma, co obsługiwać. Zgubić się nie mamy szans, bo nawet jakbym chciał, to nie mam gdzie skręcić. Jakbym tak padł gdzieś na trasie w lesie to mógłby być problem z zapewnieniem mi pomocy. Obsługi która mogłaby wezwać pomoc między punktami praktycznie nie ma. Od współbiegaczy nie ma, co wymagać posiadania telefonu (choć pewnie sporo z nimi biega). Karetka natomiast krąży, ale jeśli ktoś będzie miał pecha, to może być akurat w drugim końcu trasy.
Gdzieś na kilometr przed metą skończył się las. Skręciliśmy w lewo w miasto. Nie pamiętam dokładnie kolejnych ulic i skrętów, ale pamiętam, że miałem wielką nadzieję, że nie będziemy obiegać parku. Ba! Byłem wręcz przekonany, że nie będę musiał obiegać parku i wbiegnę do niego od przeciwnej strony, co start. A tu figa! Trasa biegnie dookoła niego. No żesz…
Spiąłem się na ten ostatni najtrudniejszy kilometr i ostatecznie dobiegłem w 1:40:09 co dało mi całkiem ładne 62 miejsce (na 270 uczestników). Szału nie ma, ale zakładane 1:40 zrobiłem.
Teraz oczywiście można pogdybać co by było gdybym zaczął od początku tempem po 4:50. Co by było gdyby obok nie pojawił się biegacz w zieleni? Co by było gdybym tak długo z nim nie biegł? Teraz to już po ptakach ale mogłem na pewno to trochę lepiej rozegrać…
Niespodzianki na mecie
Na mecie czekała woda i pączki (o jak fajnie) i multiwitamina (o jak nie fajnie). Każdy też dostawał pamiątkowy medal. Ten hajnowski charakteryzuje się dwoma rzeczami. Jest to pierwszy mój drewniany medal i jest to pierwszy medal, na którym mam nadrukowane imię i numer startowy. Podoba mi się to!
Zaskoczyła mnie też wyżerka na mecie. O pączkach już mówiłem, ale one mnie nie zaskoczyły. Zaskoczeniem był główny posiłek po biegu. Udaliśmy się do lokalnej szkoły podstawowej. Tam były prysznice (mniej mnie interesujące) oraz obiad. Obiad wydawany był na stołówce przynoszącej na myśl stołówkę wojskową. Pomieszczenie było siermiężne. Po jednej stronie stały rzędami kwadratowe staromodne stoły przykryte ceratą. Po drugiej stronie ściany była „wydawka”. Do wydawki podchodziło się i dostawało swoja porcje. Na pierwsze zupa pomidorowa. Na drugie schabowy (solidna sztuka mięsa) z ziemniakami i sałatą. Do popicia – kompot. Proste, ale sycące. Takiej michy jeszcze na mecie nie dostałem. Najadłem się!
Potem dekoracje zwycięzców i losowanie, w którym nic nie udało się wylosować. A na sam koniec – zaproszenie na ognisko do Białowieży. Tym razem już bez spinki i na spokojnie, kto chciał wspadł do autobusów i pojechał na ognisko gdzieś do serca Puszczy Białowieskiej. Tam znowu było jedzenie – darmowy bigos, darmowe piwo (po dwa na głowę, ale jeśli ktoś zbierał kupony od tych, co nie mogli to miał więcej), a także miało być pieczenie dzika, degustacje regionalnych potraw i ogólnie zabawa.
Nasze plany były natomiast nieco inne. Zabawiliśmy więc na ognisku tylko chwilę. Zjedliśmy bigos, wypiłem swoje dwa piwa i udaliśmy się z powrotem do Hajnówki. A potem do Warszawy.
Ładnie, ładnie, moje gratulację !
Dziękuję 🙂
Blisko było Panie Pawle, za szybki start. Mijałem Pana po 19 km i biegłem na 1:39:54 treningowo. Od początku trzymałem tempo. Doprowadziłem jednego zawodnika poniżej 1:40. Ostatnie 2 km on został (złamał jednak1:40) a ja pobiegłem szybciej końcówkę.
Nie jest to zły czas. Gratulacje