Żywiec, choć posiada jedną z trudniejszych półamartońskich tras jest dla mnie szczęśliwy. Rok temu biegając dookoła jeziora Żywieckiego ustanowiłem swój rekord życiowy. W tym roku, choć od rekordów byłem daleki to miałem tą satysfakcję, że całą drugą połowę dystansu to ja wyprzedzałem. Nawet na podbiegach.
Półmaraton startował z żywieckiego rynku o godzinie 10:00. Jeśli dobrze pamiętam to pół godziny wcześniej niż w roku ubiegłym. Nie słyszałem tym razem nic o tym, że musimy zdarzyć przed przejeżdżającym pociągiem. Przejazd na 5 kilometrze miał być nadal, lecz chyba nie było pociągu. Albo był wtedy, kiedy już wszyscy włącznie z wozem końca maratonu przejadą.
Trasa się nie mogła zmienić i była dokładnie ta sama, co w roku ubiegłym. Zmienił się tylko minimalnie kierunek startu na żywieckim rynku, ale to nikomu specjalnej różnicy nie robiło. I tak na pierwszych metrach obiegiwaliśmy żywiecki rynek. Natomiast potem mięliśmy do obiegnięcia coś nieco większego – jezioro Żywieckie. Tak się właśnie składa, że poprowadzona najmniejszą linią oporu trasa dookoła jeziora ma 21 kilometrów. Tutaj nie ma, co zmieniać i kombinować. Tutaj nawet jakby ktoś chciał, nie ma jak tej trasy skrócić. No chyba żeby po kilku kilometrach rzucił się wpław do jeziora i przepłynął je w poprzek.
Dopisała pogoda. Z samego rana było dosyć chłodne 0 stopni, a w ciągu dnia temperatura wzrosła do maksymalnie 10 stopni. Do tego pełne słońce i niemal bezwietrznie. Zarówno dla biegaczy jak i kibiców – ideał.
Pakiet startowy bez szaleństw. Przed biegiem jedyne, co dostałem w biurze zawodów to numer startowy i kupon na posiłek regeneracyjny. Na więcej trzeba było poczekać do mety. Choć i tam też nie było rewelacji. Była woda i ręcznik. W zeszłym roku dostałem ręcznik różowy w tym – ceglany. Pasują do siebie.
Tak wiec po odebraniu swojego pakietu startowego, przebraniu się i skorzystaniu z toalety stanąłem na starcie. Planu wielkiego nie miałem. Realnie oceniając swoje możliwości wiedziałem, że nawet przez chwilę nie pobiegnę na czas 1:36, czyli jak w zeszłym roku. Realnie obstawiałem wynik w granicach 1:50 – 1:45 – tak na spokojnie.
Pierwsza połowa spokojna
Zacząłem wolno. Wybieg z miasta był trochę ciasny. Najpierw kupą chłopa dokoła żywieckiego rynku, potem kilka zakrętów. Garmina puściłem na czas brutto, więc pierwszy kilometr pokazał mi w 5:30. Nienajgorzej, ale ze względu na to włączenie go przed startem juz do samego końca miał „pikać” kilometrówki na kilkadziesiąt metrów przed oficjalnymi tabliczkami.
Spokojnie zrobiło się za mostem. Od tego miejsca juz miało nie być ostrych zakrętów, rond i kółek wokół placów. Od tego miejsca biegłem swoje. Złapałem rytm i każdy kolejny kilometr biegłem w granicach 5:00 min/km.
Po pięciu kilometrach zakręt. Najpierw przez przejazd kolejowy a potem przez Zarzecze. To właśnie tam zaczęły się pierwsze podbiegi. Nie wiem czemu, ale ten pierwszy mnie zmęczył najbardziej. Może, dlatego że ten płaski początek mnie rozleniwił. Albo chciałem go wbiec tak samo jak biegam po płaskim. Nie wiem. W każdym razie po tym pierwszym męczącym podbiegu przypomniałem sobie pewną biegową złotą myśl z podbiegów, czyli „krótsze kroki, pracuj rękami”. Żadna kolejna górka nie była tak męcząca jak ta pierwsza.
Rozczarował mnie trochę punkt odżywczy. Jeden stół i nienadążający nalewać i podawać wodę strażacy. Gdyby mi nie zależało to bym pewnie ta wodę olał, ale nie mogłem. Raz, że to pierwszy punkt z wodą, wiec napić się trzeba. Dwa, że przed chwilą zjadłem żel energetyczny a żele mają to do siebie, że aby się dobrze wchłaniały w żołądku, to trzeba popić je wodą. Dlatego też na sekundę czy dwie musicalem się zatrzymać by kubek z wodą dostać.
Niemniej jednak do zapory dobiegłem planowo. Na dyszce miałem czas 49:48, a więc cały czas biegłem na czas 1:46.
Druga polowa przyspieszona
Za zaporą w Tresnej zaczęły się większe podbiegi. Ja natomiast nadal trzymałem swoje tempo i dzięki temu zacząłem wyprzedzać. Nie było to jakieś szalone wyprzedzanie, ale dało się zauważyć, że co chwilę kogoś mijam. Ja nadal miałem zapas energii i pamiętając o „krótsze kroki, pracuj rękami” brałem każdą górkę bez wielkiej straty prędkości. Takie wyprzedzanie dodawało skrzydeł.
Dobiegłem do 14 kilometra i miałem za sobą już 2/3 trasy. Przede mną jeszcze tylko 7, z czego najgorsze zacznie się na 18 kilometrze i potrwa do 19 – ostatni i najtrudniejszy podbieg. Postanowiłem, że co jak co, ale go wbiegnę. Zanim jednak tam dotarłem – postanowiłem lekko przyśpieszyć.
Od 14 kilometra moje tempo wzrosło. Miałem zapas sił, wyprzedzanie dodawało mi skrzydeł, więc postanowiłem się trochę zabawić i podkręcić tempo. W efekcie pierwsze dwa kilometry za tabliczką 14 zrobiłem w odpowiednio 4:30 i 4:38 i nadal biegło mi się dobrze a nawet bardzo dobrze, tym bardziej, że wyprzedzałem coraz więcej biegaczy.
Dotarłem tak do 18 kilometra. Przed sobą miałem długi podbieg. Podbieg zakręcał w lewo, więc nie widziałem końca. Widziałem natomiast kilku, którzy z podbiegiem przegrali i szli. Ja nie miałem zamiaru się poddawać. Wiedziałem, że mam siły, więc na zbiegu trochę odpocząłem i zacząłem biec pod górę. Od razu też zacząłem wyprzedzać. Jeden, drugi, trzeci… piętnasty… Nie wiem ilu wyprzedziłem, ale co każdy kolejny to chciałem jeszcze nieco dać z siebie więcej. Pod koniec już ledwo biegłem, ale nie zwolniłem. Nadal chciałem wyprzedzać. Nie wiem ilu w końcu wyprzedziłem, ale z kilkudziesięciu na pewno. Nagrodą był punkt z wodą usytuowany idealnie na szczycie.
Z wody skorzystałem. Ale nie pijąc ją tylko wylewając ją sobie na głowę. Pić na 2 kilometry przed meta nie ma sensu. Tym bardziej, że przede mną długi zbieg.
Ten zbieg był ciężkim momentem. Pewnie przez mocne podbiegniecie tego długiego podbiegu złapała mnie kolka. I to nie taka, że trochę cośtam gdzieśtam. Taka, że momentami ciężko mi było powietrza zaczerpnąć. Gdyby nie to, że to juz końcówka i że jestem na mocnym zbiegu to może bym rozważał zatrzymanie się czy coś. A tak krzywiąc się, powtarzając, że „zaraz przejdzie, zaraz przejdzie” leciałem w dół. Średnie tempo tego zbiegu z kolką to 4:26. Ładnie jak na kolkę…
Kolka puściła na dole. Ostatni kilometr cały czas coś w boku czułem, ale to już był pikuś. Na tyle pikuś, że starczyło mi jeszcze sił na kilkuset metrowy finisz. A co!! Na finiszu też jeszcze kogoś wyprzedzę!
Meta
Tak wiec do mety dobiegłem z czasem 1:43:36 i zająłem 597 miejsce na 1456 uczestników. Jestem zadowolony, bo to wynik powyżej oczekiwań i znak, że może nie jest z moim bieganiem aż tak źle.

Jestem też niesamowicie zadowolony z samego biegu i z ostatnich 7 kilometrów. To, że po 14 kilometrach udało mi się tak przyśpieszyć też jest na plus. Generalnie, co każde 5 kilometrów byłem o kilkanaście/kilkadziesiąt miejsc w stawce wyżej a od 15 kilometra do mety wyprzedziłem dokładnie 67 osoby. Fajnie!
Widziałam Cię i też biegłam 🙂 Jak dla mnie, zawody świetne 😀
Z tego co zauważyłem to też chyba drugi raz byłaś w Żywcu. Następnym razem podejdź. Będzie mi miło Ciebie poznać 🙂
Bardzo fajnie to opisałeś!Będę częściej zaglądać.
Ja jutro biegnę swój pierwszy półmaraton w Dąbrowie Górniczej i mam pewien problem z żelami energetycznymi. Nigdy tego nie piłam, dopiero teraz szukam informacji co i jak. Kondycyjnie jestem dobrze przygotowana i wiem, że dam radę, ale nie wiem jak pić taki żel żeby się nie zakrztusić…ile metrów przed stacją z wodą mam się napić? No i gdzie trzymać taki żel? w ręce? A może „nerka” będzie ok? Mam nadzieję, że nie jestem śmieszna z tymi pytaniami. Z góry dziękuję za odpowiedź.
Żele na półmaraton wystarczą maksymalnie dwa. Wtedy pierwszy jesz ok. 7-8 km, drugi ok. 15 kilometra. Możesz też zabrać jeden żel (ja w Żywcu miałem jeden) i zjeść go na 10 km. Pamiętaj też o tym, że każdy żel należy popić wodą tak więc najlepiej go zjeść na jakieś 200-100 metrów przed punktem z wodą. Chodzi o to by go zjeść i od razu po nim wypić twa, trzy łyki wody. O samo jedzenie się nie martw bo żel ma konsystencję kisielu i „jedzenie” polega właściwie tylko na jego przełknięciu.
Żele możesz zabrać ze sobą np. w tylknej kieszonce spodenek, pod frotką na nadgarstku, w specjalnej saszetce na pasku czy w ostateczności po prostu trzymając go w dłoni. Forma jest dowolna, aby tylko była dla Ciebie wygodna.
Powodzenia!
Bardzo, bardzo dziękuję za wyczerpującą odpowiedź. Żel miałam tylko jeden i mimo iż miałam saszetkę na pasku, biegłam trzymając go w dłoni. Pół zjadłam przy 11 kilometrze i pozostałą część przy 16-tym za każdym razem przy stacjach z wodą dzięki czemu zgodnie z Twoją rada mogłam popić wodą. Poszło mi chyba nieźle jak na debiut w półmaratonie – 2h:04m:01s. Popełniłam jeden błąd – 15km biegłam zbyt wolno, nie chciałam przeszarżować na pierwszy raz i mimo, że czułam, że mogę szybciej nie przyspieszyłam. Cóż..następnym razem gdy poczuję, że to jest ten dzień inaczej rozłożę siły. Pocieszające jest to, że od 15km dostałam takiej mocy, że wyprzedziłam chyba ze 100 osób, ostatnie 1,5km, które było dosyć stromym podbiegiem pokonałam szybciej niż biegam na treningach po płaskiej nawierzchni. Pięknie było!
P.S Wczoraj wczytałam się w Twojego bloga, wieszaczek na medale na pewno skopiuję ;). Zacznę czytać od początku – czuję że to właściwe miejsce, w którym dowiem się jak się przygotować do maratonu.
Gratuluję!! Jak na debiut to świetny czas!
Dobrze że pobiegłaś pierwsze 15 km wolniej, bo dzięki temu miałaś siłę na przyspieszenie po 15km. Takie wyprzedzanie w końcówce kiedy inni już nie mogą, a ty biegniesz dalej, jest strasznie fajnym uczuciem 🙂 Myślę że też pomógł żel bo żel potrzebuje około 15-20 minut aby się wchłonąć więc ta moc na 15 mogła być też efektem żelu. Dobrze też, że wykorzystałaś punkty w wodą do popijania go. Staraj się robić tak zawsze. Często warto przed biegiem też obejrzeć trasę zawodów i zobaczyć gdzie będą punty z wodą aby zaplanować sobie spożywanie żeli.
P.S. Wytrwałości w czytaniu bloga 🙂 Jest tu już tyle tekstów, że sam powoli zapominam o czym dokładnie kilka lat temu pisałem 😉