To nie tak miało wyglądać. Na mój okrągły dwudziesty maraton wybrałem się do Trójmiasta na XX Maraton Solidarności. Miało być spokojnie, miło i przyjemnie. A wyszło tak że gdzieś pomiędzy 30 a 40 kilometrem leząc noga za nogą do mety napisałem:
„Nie ma bryzy. Nie ma maratonu. Nie ma sensu. Jest kicha i kaplica… Można gasić tv i wychodzić ze stadionu…”
A zapowiadało się całkiem ładnie. No może nie tak całkiem ładnie, bo kiedy dojechałem do Gdyni to padało. Na szczęście szybko przestało. Później już nic przeszkadzało mi w małym zwiedzaniu miasta. Połaziłem ulicą Świętojańską. Połaziłem po skwerze Kościuszki. Pod Darem Młodzieży byłem. A więc można powiedzieć, że byłem tam gdzie powinien być każdy odwiedzający Gdynię.

Starczy. Czas na maraton!
A więc szybki sus do biura zawodów. Biuro skromne. Nawet aż za skromne jak na biuro w szóstym, co do wielkości Polskim mieście. Ot, taka klitka z kilkoma stołami wewnątrz i trzema namiotami na zewnątrz. Bardzo, bardzo skromnie, ale przynajmniej sprawnie.
Nocleg natomiast na wypasie. Spałem już w wielu halach, ale pierwszy raz w takiej treningowej lekkoatletycznej. Było nas mało a więc można było przebierać w materacach. Wybrałem taki wielki i wysoki, na którym lądują skoczkowie wzwyż. Czułem się w nim praktycznie jak na hamaku. Na plecach leżało się bosko tylko nie dało się przewrócić na brzuch. Tak miękko było.
Przy okazji też obok tej hali lekkoatletycznej znajdował się stadion Arki Gdynia. Pogadaliśmy z panią gospodynią naszego obiektu. Ona pogadała z panami ochroniarzami stadionu Arki i Volia!! Miałem okazję stanąć na płycie gdyńskiego stadionu.

A potem spać. Materac był tak koszmarnie miękki, że zasnąłem na nim jeszcze przed 21. Tak dobrze nigdzie wcześniej nie spałem. Obudziłem się o 6 rano wyspany jak nigdy wcześniej na hali.
Śniadanie, pakowanie i z buta na start.
Pierwsza połówka, bez historii
Startowaliśmy sprzed pomnika ofiar grudnia ’80. Przed biegiem odbyło się kilka uroczystości w tym złożenie kwiatów przed pomnikiem. Potem stanęliśmy na starcie i punkt 10:00 ruszyliśmy przed siebie.

Pierwsze dwa kilometry to bieg po centrum Gdyni. Świętojańską do końca, potem skwerem Kościuszki. Tak, właśnie tym z żaglowcami. Potem z powrotem Świętojańską i wylotówką na Gdańsk.
Podłączyłem się do grupy na 3:45. Prowadziło ich dwóch biegaczy. Jak dobrze zapamiętałem Darek i Piotrek. Można powiedzieć, że robili to wzorowo. Pierwszy też raz (aczkolwiek rzadko biegam z zającami) widziałem tak fajnych prowadzących. Na początku Darek poinstruował grupę jak biegniemy i dał kilka wskazówek typu, jak się zachowywać na zbiegu, jak na podbiegu. Potem sporo gadał o różnych rzeczach, opowiadał kawały i ogólnie rozluźniał atmosferę jak się tylko dało…
Poza tym z pierwszych 21 kilometrów nie pamiętam nic. Ot po prostu minęły. Biegło mi się może nie aż tak dobrze jakbym się spodziewał, ale jednak dobrze. Na 10 kilometrze zjadłem pierwszy żel. Na 20 kilometrze zjadłem drugi żel. Wszystko było OK. Według prowadzących na półmetku mieliśmy czas 1:52:10, czy jakoś tak. W każdym razie szliśmy równo.
Maraton czy nie maraton?! Oto jest pytanie?!
A potem gdzieś na 24 kilometrze się rozsypałem. Nie wiem, czemu. Nie wiem jak. W jednej chwili jest OK. W drugiej chwili jest kaplica. W jednej chwili biegnę lekko i normalnie. W drugiej po prostu nie mam siły by przebierać nogami. Kurna, co jest?
Grupa na 3:45 znika mi momentalnie. Praktycznie w przeciągu kilometra już jej nie widzę. Do 30 kilometra próbuję coś robić, ale mało mi z tego wychodzi. Nie mam po prostu siły! Biegnąc jakimś świńskim truchtem docieram do 30 kilometra. Tam zjadam ostatni żelek. Może on mi doda sił. A gdzie tam?! Chwilę po tym mija mnie grupa na 4:00…

W tym momencie zrobiło mi się wszystko jedno. W tym momencie uczciwie mówiąc poddałem się mentalnie. Od tego momentu zacząłem iść i zastanawiać się, dlaczego? Dlaczego mi tak raptownie zabrakło sił? Wczoraj najadłem się do syta. Dziś śniadanie lekkie też zjadłem. Przyjąłem też trzy żele. Żywienie było zgodne z planem, więc siła powinna być. Wyspać się też wyspałem. W ciągu ostatniego tygodnia też biegałem sporo mniej niż wcześniej… Wypoczęty powinienem być. A jednak nie byłem. A może tempo było za szybkie jak na ten dzień? A może słońce grzało za mocno? A może szukam jakichś beznadziejnych wymówek, choć żadna mi tak naprawdę nie pasuje.
Jeszcze po 30 kilometrze jest taka patelnia, że mi się momentami słabo robi. Raz siadłem nawet na trawie. Jakaś dziewczyna ze sztafety częstuje mnie wodą. Jakiś sanitariusz pyta się czy wszystko OK. Chyba nie wyglądałem najlepiej, bo nie odjeżdża od razu a drąży temat. Chwilę później okazało się, że na 35 kilometrze nie ma wody na punkcie! Zostały puste stoły i porozrzucane puste kubeczki. Na szczęście dalej stanęli strażacy i polewali wodę do butelek z wozu bojowego.
Z maratonem to nie miało już nic wspólnego. W tym momencie napisałem:
„Nie ma bryzy. Nie ma maratonu. Nie ma sensu. Jest kicha i kaplica… Można gasić tv i wychodzić ze stadionu…”
W rzeczywistości jednak szedłem do mety. Maraton jednak będzie, ale co to za maraton? Jak tyle kilometrów przejdę na pieszo? Niby „Jak nie możesz biec – idź. Jak nie możesz iść – czołgaj się!”. Niby tak, ale trochę inaczej to sobie wyobrażałem…
Spiąłem się dopiero na ostatni kilometr, ten po starówce, gdzie byli kibice i do mety jakby nie patrzyć dobiegłem całkiem żwawo. Sądzę, że gdybym na poprzednich 10 kilometrach powalczył to pewnie i z pół godziny szybciej bym się na mecie pojawił. Ale co to w tym momencie za różnica. Kilkanaście czy kilkadziesiąt minut w jedną czy w drugą stronę… I tak jest do kitu i tak.

Na mecie byłem jako 828 z 877 zawodników. Nawet spiker mnie nie wyczytał. Nawet zdjęcia na finiszu też mi nikt nie zrobił. Może i dobrze. Taki maraton trzeba przetrawić i zapomnieć.
Został mi z niego tylko medal i dwudziesty ukończony maraton. Zawsze coś aczkolwiek smak tego jubileuszowego medalu jest gorzki…
A ja Ci i tak zazdroszczę… I też bym dyskutował czy na pewno ten maraton trzeba „przetrawić i zapomieć”, w końcu to kolejne biegowe doświadczenie 😉
Ja również miałem trudności na trasie, ale nie aż takie. Może za mało długich wybiegań?
No wzloty i upadki 🙂 ja powoli szlifuje się na swoja pierwszą połówkę w życiu… zobaczymy jak będzie mam nadzieje że nie aż tak strasznie jak przy twoim jubileuszu
Pozdrowienia!
Jestem wręcz przekonany, że będzie dużo lepiej 🙂
Powodzenia!