I znowu to zrobiłem. Znowu w ostatniej chwili wymyśliłem sobie, że pojadę na jakieś zawody. I znowu do miasta na literę „S”. Wiosną z biegu pojechałem na maraton do Sielpi, a teraz na połówkę do Sochaczewa. Teraz było nawet jeszcze bardziej z biegu, bo ostateczną decyzję podjąłem w sobotę po południu, czyli mniej niż 24 godziny przed strzałem startera. Nawet nie było, kiedy odpocząć przed startem, ponieważ cały tydzień mocno trenowałem.
Założyłem sobie, że pobiegnę w tempie 5:00 min/km, czyli w tempie, jakie mi się marzy w Poznańskim Maratonie.
Do Sochaczewa daleko nie mam, ale już jadąc w autobusie widzę jak wsiada para. Kupują bilety. Wzrok sam poleciał na nadgarstek – Garmin Forerunner 305. Oho! Konkurencja jedzie! Zanim dojechaliśmy do celu już się zgadaliśmy, że wszyscy jedziemy na półmaraton.
Podczas rejestracji dostałem numer 66. Świetny numer. Z jednej strony „prawie” samo zło. A z drugiej można odwrócić i będzie 99. Może się przydać podczas losowania. Zawsze to dwa razy większa szansa na nagrodę. Tylko trzeba uważać na tego, który dostał 99. Do numeru: bawełniana koszulka, mapka biegu, ksero regulaminu i batoniki. Aha! I dyplom! Czyli, że skoro mam już dyplom, to nie trzeba biec?! Po długiej dyskusji postanawiamy, że jednak pobiegniemy…
Ponad godzinę, która pozostała do startu honorowego spędzam na płycie boiska, gadając z innymi biegaczami albo leżąc w słońcu na lekko wilgotnej trawie i wypatrując chmur, których nie było. Dociera do mnie zabawna rzecz, że za chwilę wystartuję w swoim pierwszym półmaratonie. Nie biegam długo, bo dopiero 3 lata, ale mam już na koncie 4 maratony i… nic więcej. Wreszcie będzie można sobie wpisywać dwa rekordy życiowe: maratoński i półmaratoński. O ile, oczywiście, dobiegnę. Zastanawiam się też nad tym czy nie było błędem zostawienie czapki z daszkiem w domu. Wszak trasa prowadzi z północy na południe, a start jest o 13:00, więc prawdopodobnie będziemy biec całą drogę pod słońce. A może nie będzie tak źle? A może się zachmurzy?
A może, a może… A może byś się tak w końcu podniósł z tego trawnika, przebrał i potruchtał po trawie? O widzisz! Dobra myśl!
Start honorowy, jak już pisałem, zaplanowany był na godzinę 12:00. Przemówienie burmistrza, hymn państwowy, wciągnięcie flagi i jedno kółko po stadionie w koszulkach sponsora biegu. A potem autobusy miały nas zawieść (wywieść) na start oddalony od Sochaczewa o te 21 kilometrów. Nie wiedziałem tylko co zrobić z tą bawełnianą, okazjonalną koszulką. Nie było komu dać, nie było gdzie zostawić… Wpadłem na jeden, w miarę sensowny pomysł. Poleciałem na parking i zawiesiłem koszulkę na lusterku w samochodzie kolegi, który użyczył go nam na depozyt. Ktoś gwizdnie to gwizdnie. A jak nie gwizdnie, to sobie po biegu zabiorę.
Przez zamieszanie z koszulką w autobusie zostało mi już tylko miejsce stojące. I to jeszcze przy drzwiach. A takie stanie przez dobre pół godziny drogi do Kamiona nie było tym, czego bym pragnął tuż przed startem. Mimo wesołej atmosfery i rozmów w autobusie droga się dłużyła. Chciałoby się jak najszybciej wysiąść i już pobiec. Potem nawet był taki moment, że już w tracie biegu stwierdziłem sam do siebie, że wolę jednak tą drogą biec, niż jechać autobusem. Nawet po słońcu.
Dojechaliśmy na linię startu, która znajdowała się pod kościołem parafialnym w Kamionie. Dalej za wałami była już tylko Wisła. W tym momencie zrobiło się już dosyć ciepło. Dało się słyszeć pierwsze narzekania na temperaturę i na trasę, która jak to powiedział jeden z biegaczy w autobusie, przypominała „patelnię”. Tuż przed startem skorzystałem jeszcze z małej ochłody w ujęciu wody miejscowego cmentarza, potem chwila wyciszenia (w cieniu choinek przed kościołem), błogosławieństwo proboszcza, strzał startera i pobiegliśmy.
Sporo osób tak sobie wzięło do serca chowanie się w cieniu lub rozmowy ze znajomymi, że ocknęli się w momencie wystrzału. Efekt był dla mnie taki, że ruszyłem swoim 5:00 min/km, a inni mijali mnie jak tyczkę, raz z prawej, raz z lewej, ambitni nawet po poboczu. Oznaczenie 1 km w tłoku przegapiłem albo go nie było, więc nie miałem jak skontrolować tempa. Na czuja było OK, ale przydałoby się jakieś oznaczenie. Na 2 km było już luźniej, ludzie przestali mnie wyprzedzać i bez problemu zauważyłem napis na asfalcie. Czas 10:30, czyli 30 sekund poniżej ideału. Nie najgorzej, teraz musiałem tylko złapać swoje tempo.
Gdzieś około 3 kilometra mała niespodzianka, 100 czy 200 metrów szutru i luźnych, całkiem sporawych kamieni. Sielpia mi się przypomniała. A przecież miało być 100% asfaltowej trasy?! Dobrze, że to tylko krótki kawałek. Oprócz tej niespodzianki cała trasa już była asfaltowa. Może i dziurawa, ale asfaltowa. Dobrałem się z innym biegaczem biegnącym podobnym tempem i biegliśmy razem. Żeby nie było, że się ciągnę za nim czy co, biegłem obok niego. A on obok mnie. W tym czasie zaczęliśmy wyprzedzać innych biegaczy.
Na 5 km byłem, w 25:30 czyli złapałem swoje tempo 5:00 min/km i już będzie dobrze. A te 30 sekund straty się później odrobi. Grunt, to że się udało tempo złapać.
Na pierwszym bufecie złapałem dwa kubki z wodą. Jeden wypiłem, drugim schłodziłem twarz i kark. Bo co by nie mówić start był o 13:00, a dzień był słoneczny i ciepły. Upał to jeszcze nie był, ale słońce i tak robiło swoje. I należy też dodać, że trasa prowadziła poprzez pola i kolejne wioski leżące wzdłuż rzeki Bzury. Nie powiem, że brzydkie widoki były, bo widokowo trasa ładna, ale za to cienia było tyle, co kot napłakał.
Gdzieś koło 7-8 kilometra towarzysz zaczął zostawać z tyłu. Ja utrzymując swoje tempo, dalej pobiegłem sam i kontynuowałem wyprzedzanie tych, co biegli przede mną. Minąłem też gościa, który na pierwszym kilometrze minął mnie cisnąc po piachu na poboczu. I na co mu to było?
Do 10 kilometra dobiegłem w 50:30. Sam się sobie zacząłem dziwić, że tak ładnie się wstrzeliłem w docelowe tempo, tym bardziej, że nie za każdym razem udaje mi się zobaczyć oznaczenia kilometrów, by skonfrontować je z czasem.
Bufet planowo, na dwa kubki. Tak w ogóle na punktach były też pomarańcze czy mandarynki, nie wiem, nie brałem. To nie jest coś, co mi pomoże w biegu. Prędzej zaszkodzi.
Po półmetku wyprzedzam coraz więcej biegaczy. Mam już bliżej niż dalej, a mi się nadal biegnie stosunkowo lekko i czuję, że zapas sił jeszcze nie jest specjalnie nadwątlony. W tej euforii wyprzedzania kolejnych biegaczy zacząłem lekko przyśpieszać. Zacząłem też wypatrywać skrętu na most i trzeciego bufetu. Mijam kolejnych. Na 15km jestem w 1:15:10, czyli na ostatnich 5 kilometrach zarobiłem 20 sekund w stosunku do planu. Czyli biegnę już minimalnie poniżej 5:00min/km.
Za mostem nad Bzurą na 15 kilometrze rozpoczął się Chodaków ze swoimi pagórkami. Niby niewielkie, ale w tym momencie już się je czuje. Staram się lekko odpuszczać na podbiegu, ale gdy kawałek dalej jest w dół, do kolejnego mostu, to nadrabiam stratę z nawiązką. Drugi most to Utrata. I za nim też było pod górkę.
Za Chodakowem nawet nie wiem, kiedy zaczął się Sochaczew. Tu skręt, tam skręt. Nie mam pojęcia gdzie jestem. Byłem parę razy w tym mieście, ale nigdy w tych rejonach. Próbuję tylko wyłapywać oznaczenia kilometrów. Nie zawsze mi to się udaje, ale z tego, co widzę to jest dobrze. No i cały czas biegnę równym tempem.
W końcu wypatrzyłem oznaczenie 20 kilometra. Szybki rzut oka na zegarek – 1:39:40. Jest bardzo dobrze! Tym razem urwałem 30 sekund na 5 kilometrach. Został ostatni kilometr, jakieś 5 minut przebierania nogami. Woda by się przydała, bo już mi zaschło w ustach. Z racji wspomnianego już marnego rozeznania miasta, trochę za wcześnie zacząłem długi finisz. O jeden zakręt za wcześnie. Ale nic tam, to już końcówka. Dobiegnie się.
Ostatnie metry to pętla po stadionie. Mam jeszcze grubo ponad 2 minuty czasu w zapasie. Świat i ludzie by dobiec w 1:45:00. Wreszcie to mnie zaczynają wyprzedzać. Było kilku biegaczy, którzy zerwali się zza moich pleców na szybki finisz. Ostatnie 400 czy 300 metrów pełnym sprintem. Niech biegną, ja już swoje zrobiłem. Wbiegłem na metę tym razem bez zarzynania się na koniec, ale za to w bardzo dobrym humorze. Na ostatnim kilometrze urwałem kolejne 20 sekund z planu i ukończyłem półmaraton w 1:44:20.
Jestem zadowolony, choć gdybym miał tym tempem i w takich warunkach biec cały maraton to mogłoby się nie udać. Nie dziś, nie po tak intensywnym tygodniu i nie w takich warunkach. Było jednak za ciepło, biegliśmy cały czas lekko pod wiatr, no i te małe pagórki na koniec. Z resztą cała trasa była minimalnie pod górę.
No i dobrze, że mój depozyt jest w samochodzie za stadionowym płotem, bo ten oficjalny jedzie w końcowym autobusie. Musiałbym czekać, a tak przynajmniej już kilka minut po zawodach mam swoje ciuchy. A i koszulka, którą zaczepiłem na lusterku też się uchowała. Jakaś kultura jak widać panuje. Nie płakałbym za tą koszulką, ale jak mam wybierać, to jednak wolę ją zabrać do domu.
Potem obróciłem po darmową kawę. Zasadniczo nie pijam, ale skoro jest za darmo to, czemu by nie. Raz zwykła gorąca z podwójnym mlekiem i cukrem, raz mrożona. Niebo w gębie! Czysta ambrozja! Szczególnie ta mrożona. A, i to co było w tej kawie najlepsze, to jak w kubku było widać już dno to można było iść po kolejny kubek – znowu pełny.
Potem jeszcze leżakowanie na stadionowej trawie, wyniki (zająłem 90. miejsce łącznie i 19. w swojej kategorii wiekowej), dekoracje zwycięzców, losowanie i kiedy okazało się że, o dziwo, niczego nie wygrałem, przebrałem się w cywilne ciuchy i ruszyłem w drogę powrotną.
Imprezę uważam za udaną, choć dwie rzeczy można by dopracować. Pierwsza to depozyt, bo gdyby nie znajomi, to musiałbym czekać godzinę na to, aż dojedzie autobus z moimi rzeczami. Druga to, może mniej mi przeszkadzający, brak jednego bufetu. Według mnie oprócz punktów na 5, 10 i 15 kilometrze powinien być też taki punkt około 18 kilometra. Tym bardziej, że trzeci punkt był grubo przed 15 kilometrem, a na ostatnich kilometrach nie dość, że były pagórki to jeszcze, wiadomo, zmęczenie jest już znaczne.
Ale i tak do Sochaczewa jeszcze wrócę.