„Żyrardów w Biegu 2014” to pierwszy taki zorganizowany bieg na terenie mojego miasta. Zorganizowało go Żyrardowskie Towarzystwo Cyklistów jako dodatek do cyklicznego wyścigu rowerowego ŻTC Super Prestige. Biegliśmy nawet na tej samej trasie, co kolarze. I o ile sam bieg wspominał będę bardzo dobrze, to jego organizacja była bardzo słaba.
Bieg, bieg, bieg!
Planu na bieg nie miałem specjalnego. Ot nie mogłem odpuścić pierwszego profesjonalnego biegu rozgrywanego w swoim mieście. Poza tym chciałem sobie poprawić humor po przedwczorajszym nieudanym maratonie w trójmieście. Danie ciała nie wchodziło w rachubę…
Pierwsze zamieszanie nastąpiło w momencie odbioru pakietu startowego. W Internecie wisiała informacja, że można to robić od 10:00, a na miejscu okazało się, że jednak o 12:00. Brylem kwadrans po 11 wiec musiałem poczekać 45 minut. Trochę słabo, ale OK. Pierwsza edycja, uczą się!
Start biegu zaplanowany był na 15:00. Do biura zajechałem za dziesięć 15:00. Pytam o depozyt? Eee… Pójdzie pan na basen! Wpadam na basen. Pytam o szatnie! Eee… Ostatecznie przebieram się na środku głównego korytarza i oddaję rzeczy basenowemu szatniarzowi. Pełna prowizorka!
Na start biegnę, aby zdąrzyć. Jest kilka minut przed 15:00, więc jestem niemal przekonany że dobiegnę w punkt, nie zatrzymam się nawet na chwilę i zaliczę lotny start. Myliłem się. Na jakieś 15 sekund udało mi się zatrzymać. Niemniej jednak startowałem z absolutnego końca.
Pierwszy kilometr to przepychanie się do przodu stawki. Dzięki temu co chwile witam się z kimś znajomym. Siema Tato! Siema Jacek! Siema ktośtam! Siema Mirek! Siema Jarek! Siema Janek! A to i tak nie wszyscy…
Gdzieś po kilometrze, góra półtora kilometra, usadawiam się w stawce. Przede mną kolejna znajoma – Dominika ze spotkań TRAIL teamu. Trzymam się za nią i lecę w tempie po 4:20. Wiele osób przesadziło z tempem na starcie, więc sukcesywnie przesuwamy się do przodu. W końcu biegniemy razem ramię w ramię. Na 4 kilometrze pika mi garmin pokazując kolejne 4:20 na kilometr. Dominika pyta:
– Ty po ile biegniesz?
– Po 4:20 na kilometr!
– A ja chcę zrobić godzinę.
– Żartujesz?!?!?!?!
Aż nie wiedziałem, co więcej powiedzieć…
Gwoli wyjaśnienia. Aby przebiec 10 kilometrów w godzinę wystarczy tempo 6:00 min/km a biegliśmy 4:20 min/km!! Różnica to taka jakby Maluchem ścigać się z Maserati!!
No, ale my dalej biegliśmy tym 4:20 min/km. Gdzieś na piątym kilometrze Dominika zaczęła zostawać z tylu. Ja miałem siłę i ambicję żeby dziś powalczyć, więc ciągnąłem dalej.
Postawił mnie do pionu wiatr na drodze miedzy Feliksowem a Kozłowicami. Dmuchnęło do tego stopnia ze z 4:20 zrobiło mi się nagle 4:33… Gapiłem się w asfalt i powtarzałem tylko „aby do kapliczki, aby do kapliczki”.
Przez Kozłowice biegłem troszkę wolniej niż 4:20, ale nadal było dobrze. Pod samym Żyrardowem znowu kawałek pod wiatr, na szczęście krótszy. Ostatni kilometr przez osiedle to już ostatnia prośba urwania czegokolwiek. Jeszcze przed ostatnia prostą dopinguje mnie Emek i odlicza mi 42 miejsce w stawce. Potem widzę Piotrka, który krzyczy – gonisz zielonego!! – a potem wpadam na metę. Zielonego nie dogoniłem, ale na ostatniej prostej przeskoczyłem jeszcze o jedno miejsce wyżej w klasyfikacji. Ostatecznie skończyłem na 41 pozycji na 132 biegaczy.
Czas również mnie bardzo cieszy. Po wypadzie nad morze cieszyłbym się ze złamania 45 minut, a złamałem nawet 44 i skończyłem w czasie 43:58. Jest mega!!
I jeszcze jedno słowo o tej, co chciała biec godzinę. Dominika ostatecznie dobiegła w czasie 45:59 i zajęła czwarte miejsce wśród kobiet i pierwsze wśród mieszkanek Żyrardowa! Po tym naszym krótkim dialogu z 4 kilometra – Szacun!!
Organizacja do poprawy!
Na koniec sporo cierpkich słów napiszę o organizacji, która była delikatnie mówiąc słaba. Owszem to pierwsza edycja biegu, więc błędy być musiały, ale nie aż tyle! Pisałem już o tym zamieszaniu z zapisami. O tym ze zapisy miały trwać od godziny 10:00 a faktycznie trwały dopiero od 12:00. Byłem w biurze kwadrans po 11:00 wiec czekałem „tylko” 45 minut. Gdybym przyjechał o 10:00 czekałbym 2 godziny.
Szatni przed biegiem nie było, a jedyną możliwością była ta szatnia na basenie gdzie można było zostawić rzeczy. Przebrać się natomiast nie było gdzie.
Do samego biegu uwag nie mam. Karetki były. Trasa zabezpieczona była. Pomiar czasu był. Punkt z wodą również.
Natomiast po biegu znowu nie było nic. Zmęczony, napiłbym się wody – nie ma! Pamiątkowy medal, który jest standardem nawet na najmniejszych biegach w najmniejszych pipidówach – nie ma! Numer startowy, który mógłby być pamiątką – nie ma, bo do zwrotu. Koszulki, na swoje życzenie, bo zapisałem się późno, też nie dostałem. Tak, więc z biegu nie mam nic poza wynikiem. Niby biega się głownie dla tego wyniku, ale fajnie jak z biegu wraca się z jakąś pamiątką. A tu nic nie ma.
Mogłem się za to napić piwa. Po sześć złoty za kufel. Kiełbacha była za osiem…
Generalnie mam wrażenie, że bieg był tylko takim dodatkiem do kolarstwa. Ot taka jeszcze jedna rundka rowerowa, tylko, że bez rowerów. Obsługa na trasie (karetki, zabezpieczenie trasy, pomiar czasu) był ten sam, co dla kolarzy. Natomiast z myślą o biegaczach nie było nic. Ani medalu, ani szatni, ani wody na mecie…