Zasadniczo plan był taki, że po Krakowie, będę biegł drugi wiosenny maraton w Łodzi. Ten plan w sumie jest nadal aktualny, tylko z jednym, jakże istotnym, zastrzeżeniem. Łódzki maraton nie będzie drugim wiosennym maratonem a trzecim. A skąd trzecim? A stąd, że dosłownie „za pięć dwunasta” postanowiłem wystartować w VI Cross Maratonie w Sielpi Wielkiej.
– W Sielpi Wielkiej?!, Gdzie to jest do jasnej ciasnej?!
– Tuż obok Sielpi Małej – chciałoby się odpowiedzieć, co byłoby zgodne z prawdą – A tak na poważnie to powiat konecki, województwo świętokrzyskie.
– A, dlaczego akurat tam?
– A dlatego że kolega złożył mi taką propozycję. Ten sam kolega, o którym pisałem poprzednio jako o Gwieździe. Tylko teraz, skoro już się znamy, nie wypada mi tak o nim mówić. Nie planowałem, co prawda tego maratonu, ale… Postanowiłem pobiec.
Do Sielpi udaliśmy się samochodem w sobotę rano, przed startem. Dawno nie wstawałem, o tak zabójczej godzinie jak 4:30, ale czego się nie robi dla biegania. Spakowany byłem już wieczorem, więc wypiłem lekką kawę i wyszedłem na ustalone miejsce zbiórki. Jak się okazało na zawody jechaliśmy we czwórkę. Poznałem też biegaczkę z Żyrardowa, której nazwisko kojarzyłem z listy startowej zeszłorocznego Maratonu Warszawskiego.
Dotarliśmy do Sielpi ze sporym zapasem czasowym. Po krótkim rozeznaniu, poszliśmy po pakiety startowe. Wtedy to też zobaczyłem po raz pierwszy trasę biegu. O trzech pętlach po pagórkowatym lesie wiedziałem już wcześniej, ale nic poza tym. Trasa bardziej pozakręcana, niż przewidywałem, ale to nic. Ciekawszy był rysunek tuż poniżej. Przedstawiał przewyższenia. Wyglądało to, co najmniej jak górski etap Tour de France, lub taki nasz swojski Maraton Gór Stołowych. Humor poprawił się, gdy się spojrzało na cyfry – 33 metry różnicy pomiędzy najwyższym a najniższym punktem trasy i 236 metrów łącznie do podbiegnięcia. W sumie nic wielkiego i jedyne, co warto było zapamiętać z tej mapki to, że pierwsza połowa pętli jest pod górę, druga jest w dół.
Niespodzianką była możliwość wystawienia własnych odżywek na trasie. Nigdzie nic o tym wcześniej nie pisało. Hmm… Można, to się wystawi. Jak jest taka możliwość, to nie ma co zabierać tego ze sobą na trasę, tylko się oklei i wrzuci do kartonu oznakowanego odpowiednim numerem.
Pierwsza pętla
Wróciliśmy do samochodu, przebraliśmy się w coś bardziej odpowiedniego do biegania niż bluza i bojówki i poszliśmy na start. Ludzi całkiem sporo jak na taką kameralną imprezę. Nie spodziewałem się aż takiego tłumu na starcie.
W końcu słychać odliczanie do startu. Niemal odruchowo kładę prawą dłoń na lewym nadgarstku żeby puścić stoper. Chwila konsternacji… Przecież nie wyzerowałem go jeszcze. Cholera! Ruszyliśmy. A ja dopiero zeruję stoper. Szybko, szybko, ale się udało. Czas leci… No i ja też lecę. Pierwsze metry z koleżanką, która biegnie półmaraton. Gdzieś mamy się rozdzielić… Ale gdzie?! Rozdzielenie nastąpiło szybciej, niż przypuszczałem, bowiem już po kilkuset metrach. Na rogatkach zrobiło się lekkie zamieszanie. Ona pobiegła prosto, a ja skręciłem na pierwszą ze swoich trzech pętli. Teraz już radź sobie biegaczu sam. Koledzy daleko z przodu, lecz to póki co, nie moja liga biegania, więc staram się biec swoje. No i biegnę.

www.pttkkonskie.pl
Po pierwszym kilometrze już wiedziałem, dlaczego to się nazywa cross maraton. Trasa skręciła z asfaltu w piach. Uh… Ciężko, bo mieli się pod nogami. Robię więc to co wszyscy i uciekam na prawą bądź lewą stronę, tam gdzie piach jest mniej sypki. Trochę tam więcej korzeni wystaje, ale z dwojga złego wolę uważać na korzenie, niż biegać po piaskownicy. Brniemy. Jeden zakręt, drugi zakręt, a my dalej biegniemy w dwóch rzędach obstawiając obydwa pobocza. Po jakimś czasie droga normalniała.
Ale żeby nie było tak całkiem miło to zaczyna prowadzić lekko w górę. „Kurka wodna. Po co ja tu przyjechałem?!” – zacząłem się zastanawiać jak biegłem pod górkę. Na tym podbiegu znalazłem się za plecami dwójki w białych koszulkach z napisem „Masters” i gościem w białej chuście na głowie. Wymieniali ze sobą zdania, więc znajomi, ale co ważniejsze to biegli w tempie podobnym do mojego.
Więc, chcąc nie chcąc, uczepiłem się za nimi.
Za lasem ulga – wieś Piekło i wodopój. Złapałem wodę, napiłem się i biegnę za Mastersami. Piekło ledwo się zaczęło, a już się skończyło. Taka już jest ta wioska wielka, że gdyby nie znak to można by jej nie zauważyć. A za Piekłem wracamy do lasu. I znowu pod górkę. Kiedy się te górki skończą? Ta była na szczęście dużo krótsza. Pozwoliłem Mastersom odbiec na podbiegu i biegłem po swojemu, czyli wolniej. Potem na zbiegu bez problemu doszedłem do nich z powrotem. Kolejny wodopój i biegniemy na agrafkę w stronę Nieba. Tymczasem czołówka już wraca. I co widzę?! Aaaaa!! Jeden z kolegów prowadzi wyścig, drugi z nich jest czwarty. Kurka wodna! Ale ja poziom zaniżam…
Hehe… Biegnę dalej.
Niebo to w pewnym sensie kawałek urozmaicenia, bo nie biegnie się po lesie. Wioska nie należy do największych, ale posiadając sklep i kawałek asfaltu zdecydowanie góruje nad Piekłem. Zaczyna słońce grzać. A może nie zaczyna, ale brak tu drzew, które to słońce mogłyby zatrzymać. Pod koniec wsi nawrót i wracamy do lasu. Kolejny wodopój i skręcamy w mniejszą leśną drogę. Teraz czuję się jak u siebie. Biegniemy gęsiego, po trawie pomiędzy koleinami. Miło. Trasa, co chwilę skręca i jest to na pewno najbardziej malowniczy odcinek pętli. Łapię się na tym, że nie wiem, na którym jestem kilometrze. Biegnę dalej z nadzieją, że za niedługo zobaczę Sielpię. A tu zamiast zabudowań zobaczyłem wodopój na polance. Odnotowałem, że ładne dziewczyny podają tutaj wodę i pobiegliśmy dalej w las. Droga znowu zaczęła być miejscami piaszczysta, więc i lepiej ukorzeniona, ale trzymam się twardo za Mastersami. W międzyczasie dołączyła jeszcze dwójka do nas. Przypadkowa dwójka, ale obaj w czerwonych koszulkach. Stworzyliśmy taki mikro-peleton trzymający się razem. Cały czas biegniemy po lesie.
Wreszcie widzę oznaczenie kilometrów. Jeszcze 3 do końca pętli. Daleko! Przestałem o tym myśleć, skupiając się na rytmie biegu. A las się ciągnął i ciągnął. A mi zaczęło brakować paliwa. Jakby nie patrzeć biegnę od samego początku na samej wodzie. A żel dostanę dopiero na końcu pętli, czyli na 14 kilometrze. Co każdy kolejny zakręt liczyłem na widok Sielpi i za każdym razem się rozczarowywałem. Aż w końcu… Jest! Widzę jakieś domy i wodopój. Tak domy, tylko, że my przy wodopoju skręcamy w lewo dalej w las. Na szczęście już chwila. Kilka zakrętów i wypadając zza kolejnego zakrętu, wpadłem na utwardzoną drogę. Potem znowu zakręt i już Sielpia. Jest okazja do uspokojenia się i rozluźnienia.
Przez prostą start/meta przebiegamy całym naszym małym peletonem. Trochę się przez to poplątałem łapiąc swój żel. Za dużo osób na raz, po prostu. Dobra złapałem i zjadłem. Eee… niech będzie że wchłonąłem, bo ciężko jeść coś, co ma konsystencję gluta. Przypomniało mi się o czasie. Miałem sobie łapać czas pętli, by wiedzieć jak biegnę. No i z tego głodu, kompletnie o tym zapomniałem. Patrząc teraz strzelałem, że miałem coś, około 1:15 czyli że… biegnę na 3:45 co natomiast oznacza że …. idę na życiówkę.
Druga pętla
Znowu w piach. Normalnie, jak w rodzimym Międzyborowie. Teraz już jest luźniej i jestem bogatszy o doświadczenia z poprzedniej pętli, więc z piachem sobie radzę dosyć lekko. Potem ten szutrowy podbieg do Piekła. Biegnę równym tempem razem z Mastersami. Jakby mi się udało utrzymać za nimi do końca to życiówkę mam w kieszeni.

www.pttkkonskie.pl
Zaczyna się we mnie wlewać optymizm. Wlałem w siebie trochę wody, minąłem Piekło i biegnę do Nieba. Drugi z cyklu podbiegów też raczej bez większych problemów. Znowu nadgoniłem na zbiegu i tak było aż do wodopoju.
Co tam się stało? Nie wiem, ale peleton się rozleciał. Wiem, co było za wodopojem, gdy dobiegliśmy do Nieba. Trójka Mastersów zniknęła za mną. Nie będę przecież czekał na nich. A czerwoni? Czerwoni biegli nadal razem, ale kilkadziesiąt do stu metrów przede mną. Gonić ich? Ale, po co? Zmęczę się, a nic to nie da. W lesie za Niebem jeszcze bardziej się rozstrzeliliśmy. Czerwoni uciekali coraz bardziej. Mastersi zostali w tyle. Ciężko jest samemu. Na wodopoju, u tych ładnych dziewczyn, jestem sam. Czerwoni gdzieś przed, Mastersi gdzieś za. Na ostatnich kilometrach drugiej pętli miewałem tak, że przestawałem widzieć kogokolwiek przed sobą, a jak się odwracałem, to za mną też był tylko las. Biegłem kompletnie sam. Jeszcze przed Sielpią wyprzedzam jednego z czerwonych. Znowu czuję jak mnie zaczyna lekko ssać z głodu. Wodę piję na każdym punkcie, ale cukru organizm się domaga. Zaraz będzie Sielpia to znowu zjem i się napiję. Na koniec drugiej pętli miałem przygotowaną oprócz żelu butelkę Oshee, którą dawali w pakiecie.
Na ostatniej prostej jeszcze pomogłem biegaczce w finiszu. Ona kończyła półmaraton, a ja dopiero drugie kółko maratonu. Widać, że walczy na ostatnich metrach, więc ją podciągnę. Na samej linii finiszu zwolniłem lekko, bo to w końcu jej finisz, a nie mój. Ona została powitana na mecie, a ja zostałem połechtany przez spikera jako „dżentelmen”, czy jakoś tak.
Miło.
Dobra, koniec tego łechtania, biec trzeba. Teraz biegłem sam, więc swoją paczkę wspomagaczy dostałem od wolontariuszki w rękę. Nie musiałem jej sam szukać na stole pośród innych podobnych. A jakbym miał nawet szukać to wiedziałem z poprzedniej wizyty gdzie stała. Napiłem się napoju. Wreszcie coś innego niż woda. Z kilkaset metrów tak popijałem, aż w końcu wylałem znaczną część tego, co zostało w butelce. Zostawiłem sobie trochę na dnie. Mniej w butelce – lżejsza butelka. Drugiego żelka też wsunąłem.

Znowu szlag trafił złapanie międzyczasu. Widzę tylko, że tak „na oko” drugą pętlę zrobiłem szybciej niż pierwszą. To źle i dobrze. Źle, bo mogę nie wytrzymać, a dobrze, bo nadal idę na życiówkę.
Trzecia pętla
Piach przeżyłem. Już nie było tak różowo. Biegnięcie samemu też sprawy nie ułatwia. Pocieszającą myślą jest to, że to już ostatni raz w tym piachu brnę. Zaczął się szuter. Miałem napój, więc po raz pierwszy i ostatni minąłem wodopój. Za wodopojem na podbiegu zacząłem puchnąć. Czuję, że biegnę coraz wolniej i wolniej. Chwila marszu, łyk napoju i próbuję dalej. No nie idzie. Więc znowu chwila w marszu na napój. Jest coraz gorzej. Idę, bo nie mogę biec. No i po ptakach, po życiówce. Na tylu kilometrach do mety to w ogóle już mogę się pożegnać z jakimkolwiek zadowalającym wynikiem.
Dostałem za swoje, za te tempo 5:20 min/km i szybsze na dwóch pierwszych kółkach. Ukląkłem w trawie. Jakiś biegacz w czerwieni mnie minął. Zaraz i ja pobiegnę. Napiłem się. Głowa na chwilę w dół, bo tak jest lepiej. Podnoszę się. Widzę, że dobiegają do mnie Mastersi. Już nie w całym trzyosobowym składzie, lecz tylko dwójka. Jeden został w tyle. Jest mi lepiej, więc czekam na nich i gdy mnie mijają zaczynam za nimi biec. Nie od razu udaje mi się biec ich tempem. Najpierw powoli, ale po chwili, mimo że nadal boli to wchodzę w ich tempo. Nie siedzę im na plecach, ale trzymam się za nimi. Kolejny wodopój wykorzystuję bardziej jako okazję do polania sobie głowy zimną wodą, niż do picia.
W Piekle na równym terenie łapię się już bezpośrednio za Mastersami. Na kolejnym podbiegu znowu zostaję w tyle. Nic nowego, ponieważ na tym podbiegu zawsze zostawałem, nadganiając potem na zbiegu. Na trzeciej pętli było tak samo. Kolejny wodopój. Piję wodę, a w ręku nadal ciągnę ze sobą tą butelkę z izotonikiem. Zacząłem czuć, że biegnę i że dobiegnę choćby nie wiem, co!
Dobiegając do Nieba wyrzuciłem izotonik. Sama woda na punktach mi wystarczy. Musi! Trzeci raz w Niebie zauważyłem, że tam też jest w pewnym momencie pod górę. No żesz… Ale dam radę. Mastersi mi nie odbiegli. Ostatnia zawrotka i powrót do lasu w stronę Sielpi. Kolejna woda. Piję i prę dalej. Nie patrzę na trasę, na kolejne zakręty. Skupiam się na patrzeniu na ścieżkę i wyłapywaniu korzeni i kamieni. Lepiej się biegnie jak się nie widzi tego koszmarnego szmatu lasu przed sobą. Nawet nie zauważyłem, a dobiegłem do tych ładnych wolontariuszek. Na punkcie dowiaduję się mimochodem, że Mastersi są z Krakowa, jednak ja sam jakoś nie mam siły i ochoty, by się odzywać. Złapałem wodę, wypiłem do dna i dalej przed siebie. Zostały jakieś 4 kilometry. Długie 4 kilometry…
Znowu patrzę na ścieżkę zamiast na zieloną przestrzeń. Matko… Jak te kilometry się ciągną. Nawet nie zauważyłem, ale zrównałem się z Mastersami. Hmmm… Co jest? Osłabli, czy ja jakiś wiatr w żagle złapałem. Osobiście nie czuję się lepiej niż od ostatnich kilku kilometrów, ale zaczynam ich powoli wyprzedzać. Czy to mądre? Nie wiem, ale biegnę. Zaczynam zostawiać ich za sobą. Daleko przede mną kolejna dwójka.

www.pttkkonskie.pl
Dwa kilometry przed metą już prawie tych dwóch dogoniłem. Nie oglądam się gdzie są Mastersi. Na ostatnim wodopoju jesteśmy razem. Chwilę gadamy i ja ruszam pierwszy. Oni się ciągną za mną. No i tym razem przesadziłem. Słabnę! Oddaje prowadzenie. Teraz ja się ciągnę za jednym z nich. Długo to nie trwa. Spadam na koniec trójki. Powtarzam sobie, że już niedaleko. Jakoś biegnę. Na ulicę wypadam już ze znaczną stratą do tych dwóch i ze świadomością, że zaczynają mnie skurcze łydek łapać. Obu łydek! Ech… Tym razem nie będzie finiszu. Wybiegając na ostatnią prostą, przypominam sobie o czasie. Hę? Widzę 3:47 z groszami, czyli życiówka nadal aktualna. Zagryzam zęby i mimo że łydki zaczynają odmawiać posłuszeństwa, jeszcze próbuję przyśpieszyć.
Meta, meta, metaaaa…. Przebiegłem mijając wszystkich, byle tylko siąść na czymkolwiek i rozciągnąć łydki.

Udało się! Jaka ulga! O, i medal dostałem! A i czas – 3:48:16 – wygląda zacnie, tym bardziej, że jest moją nową maratońską życiówką.