W górach nie biegałem wiele. Trochę więcej w nich bywałem. Najwięcej pracowałem, kiedy mogliście spotkać mnie w namiotach sponsorów na Expo przed, w trakcie i po biegach. I choć mam też dużo przyjemnych wspomnień z Festiwalem Biegu Rzeźnika to jednak na Dolnośląskim Festiwalu Biegów Górskich podoba mi się trochę bardziej. Nie jest to kurtuazja wobec organizatorów. Po prostu lubię tam być.
Za co lubię DFBG
Jeśli ktoś pyta się mnie dlaczego DFBG to opowiadam o dwóch aspektach.
Mówię o klimacie miasteczka startowego. Z jednej strony na małej naturalnej przestrzeni gromadzi startujących i ich kibiców. To akurat nie jest nic wyjątkowego. Z drugiej strony jest to miasteczko w centrum miejscowości, która normalnie funkcjonuje. Można powiedzieć, że na te kilka dni mamy tu takie miasto w mieście. Jest urokliwie, może trochę ciasno, ale tuż za rogiem mamy cywilizację, ulice, sklepy. Na swój sposób ułatwia to czasami kwestie noclegowe czy jedzeniowe, ale najlepiej i tak poszukać sobie noclegu nieco dalej od Lądka, z widokiem na Góry Złote lub Masyw Śnieżnika.
Oferta festiwalu także z roku na rok się rozrasta. Do ubiegłorocznych dystansów 10, 21, 33, 45, 68, 110, 130 i 240 kilometrów w tym roku dołączył też bieg nocny na 15 kilometrów. To w zasadzie gwarantuje, że absolutnie każdy znajdzie tu coś dla siebie. Jeśli zaczynasz przygodę z biegami górskimi idealnym dystansem wydaje się ten około 20-30 kilometrów. Na DGBG masz dwie opcje w tym zakresie kilometrów do wyboru. Masz jeszcze rozgrywany w niedzielę na koniec festiwalu Trojak Trail. Bieg na 10 kilometrów, który może ukończyć praktycznie każdy.
Mnogość dystansów sprawia, że można tu jechać większą ekipą na różnym stopniu zaawansowania. Nasza koleżanka mierzyła się z dystansem 110, koledzy ze Sklepu Biegacza startowali na 21 i 42 kilometrów. W biegu Golden Trail poza mną startowało jeszcze kilka znajomych biegaczy.
Czas na Golden Trail
Nigdy nie stałem na starcie tak nieprzygotowany – to była moja główna myśl kiedy stałem na starcie Golden Trail w Lądku-Zdroju. W nogach miałem trochę chodzenia po górach. Miałem te trochę lichych kilometrów ale wybieganych po płaskim. Intuicja i logika mi mówiła, że będzie ciężko. Za wsparcie miałem swoją dziewczynę. Biegliśmy razem.
Początek wraz z rozentuzjazmowanym tłumem bardzo huczny. Umiejscowienie startu w dołki pod domem zdrojowym „Wojciech” zapewnia delikatny podbieg już od samej linii startu. Oczywiście te pierwsze kilkaset metrów każdy pokonuje truchcikiem przy wrzawie kibiców.
Pierwsza część trasy to podejście pod Trojak (766 m n.p.m.) i Karpiak (782 m n.p.m.). Dosyć szerokie a im wyżej tym bardziej kamieniste. W drugiej części dystansu także dosyć strome. Idzie się wolno ale systematycznie do góry. Ludzka działalność spowodowała dużo wykarczowanych przestrzeni na zboczach Trojaka więc w lewo widoki bywają zacne. Łatwiej je podziwiać w drodze w dół. Trojak pojawia się szybko. Już po około 2,6 kilometra od startu. Na jego szczycie są od niedawna platformy widokowe. Podczas biegu to raczej kiepski pomysł ale „dzień po” polecam. Widok ze skał na szczycie jest bardzo ładny.
Za Trojakiem robi się prościej. Zbieg z Trojaka jest krótki, wejście na Karpiak też nie za długie. Potem znów w dół i znów w górę na długie graniczne wzniesienie i Czernik (832 m n.p.m.). Ta część trasy nie jest przesadnie urokliwa. Ścieżka przez Czernik jest raczej wąska, meandrująca i prowadzi najogólniej mówiąc przez krzaki. Teren na szczęście wznosi się i opada powoli. Krzaki dają też cień, choć nam tego dnia jakoś mocno słońce nie utrudniało rywalizacji. Tą część można w większości biec. Tym bardziej, że to dopiero pierwsza tercja biegu.
Druga tercja zaczyna się na przełęczy Gierałtowskiej (około 9,8 kilometra od startu), która pojawia się znienacka za którymś kolejnym krzakiem. Mamy tu punkt odżywczy z wodą i izotonikiem. Za ten drugi dziękuję, bo zazwyczaj powodował u mnie podczas biegu grube problemy. Wodę w softflaskach uzupełniam do pełna – to żelazna zasada. Bardziej gotowy na kolejną część biegu nie będę. Tym bardziej, że ta druga część jest najdłuższa. Pomiędzy pierwszym a drugim punktem odżywczym zegarek pokaże mi 15,8 kilometra. Całkiem sporo!
Druga część zaczyna się przyjemnie zbiegiem do Gierałtowa, ale jak dobrze wiemy im bardziej w dół tym potem bardziej pod górę. I tak było. Podejscie pod Czernik z Gierałtowa jest długie i można je podzielić na trzy części. Pierwsza próba to łąka za Gierałtowem, którą podchodzimy w zasadzie w linii prostej. Tu było najgoręcej bo to przestrzeń idealnie wystawiona na słońce. Tu grzało najmocniej. Tu nie chciało się zatrzymywać by jak najszybciej z tej „patelni” zejść. Po uporaniu się z łąką czekała najbardziej przyjemna cześć podejścia czy nawet podbiegu – długa szutrowa droga prowadząca lekko pod górę. W lesie, z lekkim nachyleniem. Można tu spokojnie zjeść, napić się. Może nieco odpocząć. Stan ten trwa nieco ponad dwa kilometry.
Potem jest ostateczne podejście – konkretna wyrypa aż do samego szczytu na 1083 m n. p. m. W około pół kilometra wchodzimy w górę około 230 metrów. Tak, jest ciężko. Podchodzi się wolno! Jest też jeden plus tej sytuacji. Po tym podejściu już nic gorszego Was na trasie nie spotka. Jesteśmy niemal w połowie trasy. Na 15 kilometrze.
Za szczytem mamy zbieg. Długi bo około sześciokilometrowy i powiedziałbym bardzo różnorodny. Czasami meandrujący wąską ścieżką pomiędzy kamieniami i zaroślami. Czasami poprowadzony drogą. Jeszcze kawałek dalej skrajem łąki. Odcinków po których można zbiegać jest dużo. Warto sobie też zdać sprawę, że zbieg z Czernicy nie kończy się na drugim punkcie odżywczym. Po drodze (na około 23 kilometrze) jest jeszcze jedno małe nienazwane wzniesienie. Za nim, pomiędzy 23 kilometrem trasy a 25,5 kilometrem jest już tylko zbieg do punktu odżywczego. Znów podobnie jak wcześniej dosyć przyjemny, łatwy i szybki. Można nadgonić!
Tym razem punkt odżywczy widać z daleka. Od tego miejsca zostaje już tylko (albo aż) dziewięć kilometrów do mety.
Ostatnie dziewięć kilometrów to męczące, nieurokliwe i „niekończące się” podejście na Karpiak. To ten sam szczyt na którym byliśmy kilka godzin wcześniej. Podchodzimy teraz drogą inną, dłuższą, węższą, bardziej zarośniętą i nie widząc szczytu. Tu już może być ciężko. Mi było i wlokłem się niemiłosiernie. Woda i cola z punktu odżywczego niewiele pomagała. Nie mówiąc już o tym, że szybko mi się skończyła.
Co wycierpiałem na podejściu to niech zostanie na podejściu, ale w końcu dokulałem się do Karpiaka po raz drugi tego dnia. Na zegarze było 29,5 kilometra i jeszcze tylko trzy i pół kilometra do mety. W głowie miałem, że jeszcze tylko jedno krótkie i znajome podejście na Trojak i już tylko w dół do Lądka. Ciężko biec więc trzeba iść. Powoli, ale do przodu. Zdecydowaną większość zbiegu zszedłem, bo już praktycznie nie miałem siły by zbiegać po zboczu Trojaka, a o żaden konkretny wynik nie walczyliśmy. Zaczęliśmy zbiegać dopiero na samym dole, kiedy to teren był już bardzo prosty. W powietrzu było już czuć metę.
Finalnie dobiegliśmy w 5:52. Zmieszczenie się w siedmiogodzinnym limicie było niezagrożone, choć sam bieg kosztował mnie dużo. Moje „nieprzygotowanie” wystarczyłoby do przebiegnięcia 26 kilometrów i gdyby meta była w miejscu drugiego punktu odżywczego w Gierałtowie to byłoby to idealne zakończenie biorąc pod uwagę moją obecną formę. Wtedy na zbiegu z Czernika mógłbym pewnie dać z siebie jeszcze trochę więcej. Tak nie było a ostatnie dziewięć kilometrów to już nie był wyścig, tylko bezpieczne dotarcie do mety. Ale nie żałuję.
Nie powiem, czy i kiedy wrócę. Nie wiem w jakim charakterze tam będę następnym razem. DFBG polecam bo to mimo upływu lat to cały czas bardzo fajny festiwal. Taki dla każdego – od „niedzielnych” górskich biegaczy jak ja do ultrasów.