Bieg w Konstancinie to na pewien sposób podwójny finał. Po pierwsze to finał triady Biegaj z DEM’a. Po drugie to mój mały finał pierwszego półrocza i trochę finał sezonu bo po Konstancinie funduję sobie przerwę od biegania.
Ostatnie tygodnie przed biegiem nie układały się najlepiej. Nie wiem skąd dopadło mnie przeziębienie. Pierwsze kilka dni chodziłem z myślą – samo przejdzie. Po dniach około pięciu stwierdziłem, że chyba jednak samo się nie zrobi i zacząłem szprycować się lekami – coś na gardło, coś na katar…
Czasu na pełne wyleczenie zabrakło. Na start jechałem mając w plecaki oprócz butów i koszulki, leki. Pociągałem nosem, co jakiś czas męczył mnie kaszel i miałem nadzieję, że na mecie się całkiem nie uduszę…

Tak stawiłem się na starcie Biegu w Konstancinie. Biegu który zapamiętam jeszcze z jednego powodu – zawartości pakietu startowego. Co najczęściej w takim pakiecie mamy nudne koszulki. Czasami coś bardziej interesującego w postaci plecaków, chust czy ręczników. To jednak nic. W Konstancinie w pakiecie znalazły się takie „frykasy” jak słoik majonezu, zmywak-druciak i kostka do kibla. Można się śmiać, ale są to rzeczy dużo bardziej praktyczne niż czterdziesta piąta koszulka biegowa.
Wracając do biegu wiedziałem, że lekko nie będzie bo piątki nigdy lekkie nie są. Po starcie, jak ostatnio poniosła mnie trochę fantazja i zamiast trzymać się normalnego 4:10 pobiegłem po 3:50. To się nie mogło udać i doskonale o tym po pierwszym kilometrze wiedziałem. Na drugim lekko zwolniłem, ale przez przestrzelony pierwszy kilometr biegło mi się ciężko. Wolałbym chyba pobiec jeszcze jeden kilometr po 3:50 i nawet paść na twarz niż lekko zwalniać i biec jeszcze 4 kilometry po 4:10.
Dystans to jednak dystans i swoje trzeba było zrobić. Gdzieś na kilometr do mety widziałem, że jest dobrze i że życiówkę (21:31) poprawię. O ile to zrobię nie miałem sił liczyć. Nad tym czy przy okazji uda mi się rozmienić 21 minut także się nie zastanawiałem.

Ciągnąłem tak do samego końca, gdzie przebiegając przez metę, kątem oka widziałem 20 na wyświetlaczu. Nie zdążyłem się nawet uśmiechnąć. Mogłem za to za metą paść na twarz. Mogłem się wysmarkać i kaszląc spróbować „wypluć płuca”. Kątem oka widziałem dobrze. Dobiegłem w 20:56, a więc o ponad pół minuty poprawiłem życiówkę na 5 km.
Tak zakończył się cykl Biegajmy z DEM’a i takjaa sam zakończyłem pierwsze biegowe półrocze 2018. Wracam z życiówką, na którą, liczyłem i której się spodziewałem. Teraz czas na urlop.
Do biegania wrócę pod koniec lipca.