Przyznaję, że słyszałem sporo dobrego o Półmaratonie Słowaka. Niemniej jednak do Grodziska nie jest mi po drodze. I nie byłoby nadal gdyby nie pytanie czy nie zostałbym pacemakerem… Zostałem i na własnej skórze przekonałem się dlaczego warto tu przyjechać!
Zającem Być!
Zaczęło się od pytania:
– Czy nie chciałbyś być pacemakerem w Grodzisku?
– Na jaki czas? – odparłem
– Na 1:45!
– Hmmm… Chwila zastanowienia, bo jednak nigdy nie byłem zającem i z wynikami na poziomie 1:36 mam nieduży zapas nad tym na co mam prowadzić. Ale jedziemy we trzech więc powinno być dobrze!
– Jasne!
Jako pacemaker zostałem obsłużony wręcz idealnie. Poza tym, że musieliśmy dojechać do Grodziska nie musieliśmy się o nic martwić. Pakietu odbierać nie musieliśmy. Przebieralnię i depozyt (odpowiednio zaopatrzony) mieliśmy do naszej wyłącznej dyspozycji. Mieliśmy swój własny zającowy punkt odżywczy. W kolejkach po jedzenie na mecie także stać nie musieliśmy. Zanim pomyślałem, że napiłbym się piwa już Bartek (szef zającowego zamieszania) stał przy mnie z zimnym piwem. Właściwie nie musiałem się o nic martwić.

Jeśli będę pacemakerem na jakimkolwiek innym biegu to poprzeczka zawisła bardzo wysoko. Jeśli Grodzisk będzie chciał abym zającował tu za rok. Jadę!
Grodzisk półmaratonem żyje!
Nie jest to przesadzone określenie. Grodzisk to małe miasto w którym na co dzień mieszka 12 tysięcy mieszkańców. W ten dzień na starcie staje natomiast prawie 3 tysiące biegaczy. Myślę, że co najmniej tysiąc przyjeżdża w roli kibiców. Wygląda to na oblężenie Grodziska ale nikt się tym nie przejmuje, nikt nie narzeka, nikt nie trąbi. Ba! Wielu mieszkańców Grodziska samo z siebie wystawia punkty z wodą i dopinguje tak, że duże miasta pokroju Warszawy czy Poznania mogłyby się uczyć.
My w tym wielkim tłumie ustawiliśmy się tam gdzie mieli ustawić się zające na 1:45. Biegaczy i kibiców wokół była cała masa i aż dziwne że mały rynek w Grodzisku to wszystko pomieścił.
Armata strzeliła i wystartowaliśmy. Na każdy czas prowadziło po trzech zająców więc podzieliliśmy się pracą. Łukasz pilnował międzyczasów według zegarka. Ja pilnowałem międzyczasów według flag. A Artur czyli „Biegowy Wariat” był też tym który miał zagrzewać do biegu. Jak to „Wariat”.

Szło nam bardzo dobrze. Przy pierwszych flagach kilometrowych byliśmy o kilka sekund za późno. Od czwartego kilometra mieliśmy już kilka sekund zapasu. Teraz wystarczyło to trzymać co było o tyle trudne, że ciągnęło nas trochę do przodu i co jakiś czas padało hasło „Panowie! Trochę za szybko!”.
Przez całą trasę była też niemożliwa ilość punktów z wodą. Zarówno tych oficjalnych jak i tych które wystawiali mieszkańcy Grodziska. Ci stanęli na wysokości zadania. Podawali wodę. Polewali wodą. Dopingowali. Mało jest biegów gdzie tak duża część trasy jest obstawiona przez kibiców.
Na drugim kółku woda zaczęła znaczyć jeszcze więcej. Żar z nieba zaczął lać się jeszcze większy i każda kropla wody była na wagę złota. Robiliśmy cały czas swoje, ale coraz bardziej czułem, że to nie jest mój dzień. Na drugim kółku coraz bardziej słabłem i na 16 kilometrze zacząłem zostawać tak, że jako zając miałem tylko jedną opcję – zostaję z tyłu, odpocznę, ściągnę flagę i dotruchtam sobie do mety.

Tak też zrobiłem i chłopaki musieli sobie radzić we dwóch. Właśnie dlatego każda grupa pacemakerów liczy sobie po trzech zawodników. Jeden odpada. Jest jeszcze dwóch. Drugi odpadnie. Zostaje jeszcze jeden.
Trochę muszę też posypać głowę popiołem bo wiem, że na starcie w Grodzisku stanąłem przemęczony i w nie najwyższej formie. Mogłem nie biec. Ale pobiegłem i dla tej atmosfery, dla kibiców gdzie właściwie całe miasto żyje półmaratonem warto tu przyjechać. No i taki serwis jako „zając” chciałbym mieć zawsze!