„Mój pierwszy maraton” to książka dla początkujących chcących przebiec maraton. To taka 200 stronicowa historia od zera do maratońskiego bohatera. Na półce wrażenia nie robi, ale jej zawartość jest interesująca i godna polecenia. Z mojego puntu widzenia ma tylko jedną wadę – osadzona jest w brytyjskiej rzeczywistości.
To druga z serii trzech książeczek od wydawnictwa Buk Rower. Pierwszą „Jak zacząć biegać” opisywałem jakieś 3 tygodnie temu. Drugą z tej serii jest właśnie „Mój pierwszy maraton” a na koniec zostawiłem sobie „Mój pierwszy triatlon”. Są to książki różnych autorów, ale wydane są w jednej oprawie graficznej i wszystkie traktują o początkach w sporcie. Czy to bieganiu, czy maratonie, czy triatlonie.
Autorem książki jest Tim Rodges – człowiek, który w chwili pisania przedmowy miał na swoim koncie 62 ukończone maratony i jak sam pisze miał przyjemność trenować tysiące ludzi, wielu z nich prowadząc do swojego pierwszego maratonu.
Książka skierowana jest do początkujących, którzy chcą przebiec maraton. I to zarówno tych którzy jeszcze ani kilometra nie przebiegli jak i tych, którzy mniej lub bardziej regularnie truchtają.
Już od samego początku książka stawia czytelnikowi poważny cel – przebiec maraton. To zadanie, przez które autor prowadzi od samego początku, czyli od podjęcia decyzji aż do mety wyśnionego maratonu. Dobre jest w tym to, że autor nie zachwala maratonu jako „Och i ach!! Czegoś idealnego”, ale już na samym początku mówi, że jest to zadanie trudne i że będzie wymagało pewnych poświęceń. Owszem mówi, że każdy może go przebiec, ale nie ma nic za darmo i trzeba będzie się poświęcić, popracować nad sobą i zmęczyć.
W początkowych rozdziałach uciążliwy jest nacisk na działalność charytatywną. Jest to pochodną tego, że książka osadzona jest mocno w brytyjskich realiach, gdzie działalność charytatywna jest bardziej rozwinięta niż u nas. Dla mnie, te rozdziały były kompletnie oderwane od naszej rzeczywistości. Bo co mnie interesuje dywagacja na temat gwarantowanego startu charytatywnego i związanych z nim obowiązków. W mojej i naszej rzeczywistości – nic.
Tutaj natomiast od samego początku jest położony spory nacisk na część charytatywną. Obszernymi częściami o działalności charytatywnej kończą się dwa pierwsze rozdziały. I nie chodzi tu o to, że odradzam bieganie i pomaganie. Nie. Sam jestem zaangażowany w pomoc charytatywną więc wiem, że to ważne, ale nie w takiej postaci. W naszym polskim wydaniu robi się to po prostu nieco inaczej.
Kolejne rozdziały stają się bardziej konkretne. Ogólnie książka pisana jest dosyć przyjemnym językiem i nie próbuje udziwniać prostych rzeczy. A właśnie takie proste rzeczy zawiera. Jak wybrać buty? Dlaczego warto zainwestować w specjalną odzież. I że małe obcieranie koszulki po 3 godzinach biegu urasta do problemu porównywalnego ze światowym kryzysem ekonomicznym. Tyle o ubiorze.
Podobnie rzecz ma się z treningiem, odżywianiem i kontuzjami. Rozdziały są pisane dosyć swobodnie i czyta je się przyjemnie. Nie zawierają natłoku informacji, ale te zamieszczone dobrze tłumaczą. Dobrze wyjaśnione są też najpotrzebniejsze pojęcia i zasady. Na fundamentalne rzeczy autor zwraca uwagę kilkakrotnie, ale nie powtarza się ponad miarę. Ilość informacji jest odpowiednio wyważona.
Smaczku dodają ramki zawierające przydatne wskazówki – większość z nich trafna i przydatna jak choćby, aby przed zawodami poszukać w sklepach napoju, który będzie dostępny na trasie biegu maratońskiego i jego przetestowanie. To jedna z tych, które bardziej utkwiły mi w głowie. Każdy rozdział kończy też jego streszczenie w 10 punktach.
Centalną część książki zajmuje plan treningowy od zera do maratonu. Nie jest to coś, co biegowi wyjadacze powieszą sobie na lodówce, ale dla osób początkujących będzie na pewno przydatny.
Z punktu widzenia początkującego interesujące mogą być rozdziały traktujące o ostatnim tygodniu, ostatnim dniu, ostatnim wieczorze przed maratonem. To nie tyle checklista, ale takie podpowiadanie co zrobić, czego nie robić, a na co uważać, aby pierwszy maraton był niezapomnianym przeżyciem. Jest to też napisane tak nienachalnie. To bardziej zbiór porad i podpowiedzi niż nakazów.
Dobrze, że na samym starcie w maratonie książka się nie kończy. Tak samo jak czas przed maratonem autor rozpisuje czas po. Wyszczególnia poszczególne, godziny, dni i tygodnie po maratonie. Znowu jest to taki przewodnik-podpowiadacz, co robić a czego nie. Ta część mi się podoba, bo wiele osób metę maratonu traktuje jak metę absolutną. A coś zjeść? A odpowiednio odpocząć?
Aha. W tą całą przed i pomaratońską opowieść sprytnie wpleciona jest też historia niejakiej Sue Thearle – dziennikarki, która pokonała drogę od zera do maratonu właśnie u boku Tima. Historia ta w pewnym momencie nieco mi się dłużyła, ale fajnie opisuje pokonanie pierwszego maratonu. Tym bardziej, że nawiązań do książki jest to cała masa. To tak jakby inne spojrzenie na książę i poglądy autora.
Pod koniec książki jest rozdział o działalności charytatywnej. I znowu to samo, co na początku. Wszystko fajnie i ładnie, ale oderwane od naszej rzeczywistości. Sorry, nie potrafiłem tego rozdziału z uwagą przeczytać. Ten rozdział bardziej przeskanowałem niż przeczytałem.
Książka mieści się w 213 stronach. Jest najmniejsza z trylogii Buk Roweru i początkowo miałem obawy czy na 200 stronach da się opisać czego pokonanie trwa 3, 4 czy 5 godzin. Okazało się, że się da. Autor trochę okraja biegowe ogólniki i nie rozpływa się nad pierdołami a skupia się na maratonie. W sumie zamieścił wszystko, co w maratonie najistotniejsze i jeszcze trochę.
Podsumowując
„Mój pierwszy maraton” to całkiem przyjemna książeczka dla maratońskich debiutantów. Zawiera całą podstawową maratońską wiedzę, którą przyjemnie się czyta. Autor nie rozwodzi się przesadnie nad drobiazgami a skupia na istocie, czyli na maratonie. Daje dobre i trafne rady. W sam raz jak dla kogoś kto chciałby spróbować sił w maratonie. Jedyne, co mnie w tej książce drażniło to rozpisywanie się nad działaniami charytatywnymi, które choć ważne, to opisane są z brytyjskiego punktu widzenia. Owa brytyjska rzeczywistość książki to coś, co drażniło mnie w niej najbardziej.
Jakiś czas temu dostałam tą książkę w prezencie i… leżała na półce aż do soboty, kiedy to odważyłam (chyba odważyłam!:)) się do niej zajrzeć. Biegam mniej więcej od 5 lat, czasem bardziej, czasem mniej regularnie. Ale od tych pięciu (no dobrze 4,5 bo mniej więcej po pół roku pierwszy raz wystartowałam w imprezie biegowej) miesięcy myślę o Maratonie. I chyba nadszedł ten moment, żeby marzenia się ziściły:) A książka daje plan. Tak, jak piszesz, nie dla super wyjadaczy. Ale dla takich, którzy bez problemu przebiegną 10 km a chcą więcej. Mam nadzieję, że dam radę: w końcu, jak pisze Tim: to tylko kilka miesięcy z życia, później zdeydujesz co dalej 🙂