Relacja z T-Mobile Biegu na Piątkę jest krótka niczym sam bieg. Pierwsze trzy kilometry mocno, czwarty utrzymać a na piątym nie umrzeć. Dwadzieścia jeden minut i po robocie!
Ale nie było tak łatwo. Przez ostatnie trzy miesiące trochę odpuściłem bieganie. Biegałem mniej. Biegałem bez planu. Idąc na start mówiłem że jak pobiegnę poniżej 22 minut to będzie OK. Mijałem sznur biegaczy startujących właśnie na dystansie maratonu. Widzę pacemakera na 4:00, widzę kolejnych a potem…
– Tato! Tato!
Mój tata właśnie ruszał na trasę maratonu.
Po pierwsze…
Mówić o wyniku poniżej 22 minut na mecie to jedno a zaryzykować i ustawić się z pacemakerami na 21 to drugie. W sumie to ustawiłem się na życiówkę, bo kilka miesięcy temu pobiegłem 20:56. Stojąc z grupą na 21 minut zacząłem zastanawiać się czy dobrze robię… ale chwilę potem ruszyliśmy i już nie było się nad czym zastanawiać! Po starcie ciasno. Nawet bardzo. Ktoś na kogoś wpadł. Ktoś komuś zabiegł drogę. Standardowo okazało się, że w rejonie baloników na 20-21 minut stały osoby-zawalidrogi, które wyprzedziłbym szybko idąc. Byli też tacy którzy zamiast biec do przodu biegali od prawej do lewej przybijając piątki z kibicami…
Minąć ich, wydostać się, uciec z tego startowego kotła…
Po drugie…
Drugi kilometr dużo spokojniejszy. Zawalidrogi zostały z tyłu. W sumie nic się nie dzieje tylko lecę przed siebie. Zegarek pokazuje że drugi km przebiegłem w 4:07, więc nawet szybciej niż powinienem ale zegarek potrafi oszukiwać. Biegnę swoje.
Po trzecie…
Ciężko? Nie, bo trzeci kilometr prowadzi w dół. Znam ten zbieg bardzo dobrze i choć zmęczenie jest już większe niż na kilometrze wcześniej to luz w nogach nadal jest. Zegarek mówi, że ten kilometr poleciałem jeszcze szybciej bo w 4:03. Pewnie znów trochę mnie oszukuje, ale trzymam się grupy na 21:00
Po czwarte…
Na czwartym kilometrze zaczęła się zabawa. Skończył się zbieg i już droga w dół nie rekompensowała tego, że jest coraz ciężej. Dodatkowo okazało się że biegniemy pod wiatr. A Wisłostrada nie należy do miejsc gdzie jest się gdzie przed wiatrem schować. Wieje, a mi w tym wietrze zaczyna zostawać w tyle balonik z napisem 21:00. Zaczyna się samonapędzające koło. Wieje mi w twarz więc zostaję za grupą na 21:00. Im bardziej zostaję za grupą tym bardziej tracę ich osłonę przed wiatrem i wieje mi w twarz jeszcze bardziej! Szlag by to!
Po piąte…
Widać ją! Metę! Teraz został już to tylko dociągnąć. Nie było to proste bo dystans do balonika na 21:00 mam coraz większy. Zmęczenie coraz większe. Wiatr… coraz większy. Sprawy nie ułatwia fakt, że metę widać właśnie z kilometra i dobiegnięcie do tej wielkiej bramy zajmuje całą wieczność. Nie myśl, nie kombinuj, po prostu to dociągnij.
Na mecie tradycyjnie zwieszam się na barierce. Ktoś z obsługi mówi abym przeszedł dalej. Przechodzę dwie barierki dalej i znów się na niej zwieszam. Znów ktoś mówi abym szedł dalej. Przechodzę. W końcu idę po medal i jest po zawodach.
T-mobile bieg na piątkę kończę w czasie 21:15. Jest dobrze!
Trzy godziny później…
Wykąpany, najedzony i przebrany czekam na mojego tatę. Od tego jak skończyłem swoją piątkę mam wrażenie, że minęła wieczność a mój tata przez cały ten czas walczył na trasie maratonu. Rzecz jasna z powodzeniem!
Cztery lata temu również podczas Maratonu Warszawskiego po raz pierwszy biegliśmy razem w jednych zawodach. Wtedy obydwaj w maratonie. Cztery lata później znów biegliśmy razem tylko dystanse się nieco zmieniły.
Tym razem to #tatabiega w maratonie a #pawelbiega na piątkę.
Jest pieknie!