Dawno mnie tutaj nie było. Od ostatniego mojego startu W City Trail minęło 643 dni, ale na Młocinach wiele się nie zmieniło. Choć nie jest też tak, że nie zmieniło się nic.
Pierwsza zmiana to sama trasa na Młocinach. Już w poprzednich latach mówiono, że to bardziej City niż Trail. Bo jak inaczej nazwać pięciokilometrową trasę, bez żadnych zakrętów prowadzącą po płaskim jak stół Parku Leśnym Młociny. Jakby tego było mało, odkąd byłem tu po raz ostatni, dokonano kilku remontów. Ostatnia, kilkusetmetrowa prosta jest już równa i gładka. Równie gładka jest droga przez parking w drugiej połowie drugiego kilometra. Do jednego ze spotkanych biegaczy zażartowałem, że zaraz będę tu biegał w karbonowych butach.
Druga zmiana to mała zmiana w formule całego cyklu City Trail. W ubiegłych latach na cały cykl składało się sześć biegów. Aby być klasyfikowanym w klasyfikacji generalnej, należało skończyć cztery z nich. Można było ominąć tylko dwa. W tym roku jest prościej. Cykl skrócił się o jeden bieg – na cykl składa się pięć biegów i aby znaleźć się w klasyfikacji generalnej, należy ukończyć tylko trzy. Nadal dwa można ominąć.

City Traila zawsze traktowałem jako możliwość przetarcia i nie inaczej było tym razem. Bez planu, bez założeń. Chyba że założeniem było to aby się zmęczyć. Często to też pogoda rozdaje na Młocinach karty i dużo od niej zależy. Tym razem właściwie nie utrudniała biegu – było chłodno i rześko, było sucho.
Było tylko trochę nerwówki przed biegiem bo to pierwsza edycja i kolejki po odbiór numeru i chipa dłuższe niż do startu. Zanim odebrałem numer, zanim się przebrałem i oddałem rzeczy do depozytu zostało mi może dwadzieścia minut do startu. Nie za dużo. Rozgrzewkę skróciłem do minimum – podreptałem na start, zrobiłem dwa ćwiczenia i w zasadzie to tyle.
Bieg poszedł dobrze. Po tylu miesiącach bez szybszego biegania nie miałem pojęcia na co mnie stać więc zacząłem bardzo spokojnie. Po pierwszym kilometrze zobaczyłem na ręku 4:47 co znaczy, że było bardzo spokojnie. Później na zegarek przestałem patrzeć. Czułem się dobrze, lekko przyspieszyłem i w zasadzie tak można podsumować pozostałem cztery kilometry.
Oczywiście nie jest tak, że przebiegłem je na luzie, pozdrawiając kibiców i kontemplując piękno przyrody, bo z każdym kilometrem było coraz trudniej. Pomagało łapanie się co jakiś czas kolejnych biegaczy. Dzięki nim mogłem chwilę odpocząć, ale bardzo szybko znów zaczynałem robić swoje. Na nadgarstek spojrzałem na 4. kilometrze. Zobaczyłem 18 minut z jakimś groszem. Nawet będąc zmęczonym, łatwo mi było policzyć, że mam praktycznie 5 minut na ostatni kilometr, aby całość pobiec poniżej 23 minut.

Ostatni poszedł nie gorzej niż poprzednie cztery i dobiegłem w 22:33. Z jednej strony (wynikowej) to mój najgorszy City Trail. Z drugiej odzwierciedla to moją aktualną dyspozycję. Cieszy natomiast fakt, że udało się pobiec równo (bez kryzysu na trasie) i mocno. Tak mocno, jak na samotnym treningu nie jestem w stanie pobiec.
Następny taki ,,mocny trening” prawdopodobnie za miesiąc.