Łódź – trzeci i ostatni przystanek na mojej maratońskiej drodze tej wiosny. Ten start, podobnie jak Kraków, a przeciwnie do Sielpi, był planowany z dużym wyprzedzeniem. Logistyka nie była mocno skomplikowana i w sumie była identyczna z tą krakowską.
Do Łodzi wyruszyłem w sobotnie popołudnie, pociągiem pośpiesznym. Już w przedziale dopadło mnie bieganie. Naprzeciwko mnie usiadła dziewczyna w koszulce jakiegoś biegu w Sochaczewie. Hmmm… Dyskretnie zerkam na buty. Nike! No to biega! No to zagadałem. Okazało się, że nie jedzie na maraton, że to jeszcze nie ta para kaloszy, ale że wraca właśnie z Sochaczewa z biegu Młodych Olimpijczyków. Czy jakoś tak! Mniejsza o to, bo miło się gadało. Przegadaliśmy całą drogę do Łodzi. Sympatyczną drogę, która nawet nie wiem jak szybko mi zleciała. Dopiero wysiadka na dworcu Fabrycznym zakończyła nasze miłe konwersacje. Szkoda!
Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Jeszcze przed wyjściem z peronu, zobaczyłem gościa w niebieskiej technicznej koszulce. Znowu wzrok w dół, na buty oczywiście, a tam Asics! No to biegacz!
– Na Maraton?
– Tak, tylko nie wiem jak teraz dalej.
– Ja znam drogę, 4 kilometry z buta, można się przejść.
I tak się zapoznaliśmy. I tak też szliśmy w stronę Atlas Areny w sumie cały czas gadając. Przy okazji odkryliśmy ciekawą rzecz. A mianowicie, że przez łódzkie skrzyżowania rowerem można przejechać górą, czyli chodnikiem (a raczej ścieżką rowerową), ale już piesi powinni chodzić przejściami podziemnymi. Dziwne! No i zorientowaliśmy się w tym dopiero po, zapewne nie pierwszym, przejściu skrzyżowania ścieżką rowerową.
Biuro zawodów
No i tak, przechodząc nie zawsze w odpowiednich miejscach, doszliśmy na Arenę. Kierując się strzałkami dotarliśmy do biura zawodów. Chwila zastanowienia się jaki to ja mam numer (371 czy może 317?!) i można odebrać pakiet. Pakiet odebrałem, chip sprawdziłem i wyszedłem na korytarz. Chwila luzu to można przegrzebać zabawki. A tam normalna apteka. W sumie to nie ma się czemu dziwić, bo w końcu to sieć aptek jest głównym sponsorem. Wyciągam z torby:
- rozgrzewający balsam dla sportowców (na pewno się przyda),
- żel przeciwbólowy (mam nadzieję, że nie będę się nim na mecie smarował, ale się przyda),
- witamina C (zje się),
- magnez z witaminą B6 w płynie (będzie na start),
- żel dla skóry narażonej na podrażnienia słoneczne i termiczne (ma jutro grzać, więc specyfik bardzo na miejscu),
- szampon hamujący wypadanie włosów (a to, na co mi?!).
Do tego numer, koszulka techniczna oraz sterta ulotek i gazetek (będzie, co czytać do snu).
Skoro mieliśmy już z głowy pakiet to czas na makaron. Czyli trzeba przejść w inny kawałek hali do miejsca gdzie było pasta party. Idąc po strzałkach dotarliśmy do… restauracji. Klimatyzowany lokal, miękkie fotele, barek, a makaron nakładają ładne dziewczyny przy zgrabnym stole przykrytym białym obrusem. Prawie jak Sheraton!
Noclegownia
Ostatnim punktem soboty było znalezienie szkoły z noclegiem. Ja wiedziałem tyle, że: „To w tamtą stronę, potem w lewo i szkoła będzie po prawej.”. Poszliśmy. Wpakowaliśmy się na kolejne łódzkie skrzyżowanie, na którym mieliśmy problem z przejściem gdziekolwiek, ale poszliśmy tam gdzie szkoła miała być. A tu nie ma szkoły! Jakieś drzewa, budynki, kościół na horyzoncie. Gdzie ta szkoła? Pytamy się miejscowego. Dobrze, że chociaż numer szkoły znaliśmy. Okazało się, że na tym pogmatwanym skrzyżowaniu źle poszliśmy. Wiedząc już jak, dotarliśmy bez problemów, chociaż ja i tak będąc 100 metrów od budynku, musiałem się zapytać: „Przepraszam. Gdzie jest 192 Szkoła Podstawowa?”.
Wchodzimy na halę. Matko, jaki zaduch. Nie ma w ogóle, czym oddychać. Jakaś grupka wychodzi na korytarz. Idę za nimi zobaczyć, co i jak i docieram do szerokiego, pustego korytarza z rzędem łatwo otwieranych okien. Bomba! Spytałem się jeszcze czy można się tam rozkładać i jak tylko usłyszałem, że: „Jak Wam wygodniej” to poleciałem po plecak. Rozłożyliśmy się pod oknem. Okno od razu otworzyliśmy żeby było, czym oddychać w nocy i… tyle. Trochę pogadać, trochę się obmyć, zjeść, poczytać i palulu.
Aby do rana!
Obudziłem się około piątej i raczej wyspany. Niektórzy też już nie śpią tak jak i ja, ale nikt nie wstaje. Dopiero po piątej zaczyna się niemrawy ruch. Ja też się wtedy zacząłem ruszać. Czas na śniadanie. Zacząłem od musli na sucho. A co? Smacznie i zdrowo. A żeby nie szeleścić i nie chrupać nikomu nad uchem wyszedłem z tym na dwór. Niby przed szóstą, a na dworze było ciepło. Można by już teraz startować i tak już jest ponad 20 stopni. Chmur też nie widać. Niedobrze!
Resztę śniadania, czyli banany i batony popite herbatą zjadłem już wewnątrz. Na deser zażyłem ten płynny magnez, który był w pakiecie. Nie wiem na ile to zadziała, ale na pewno nie zaszkodzi. I tyle posiłku. Zostało się ubrać, spakować i iść na start. A nie… jeszcze trzeba iść na Arenę do depozytu.
Start
Już na Arenie po zdaniu rzeczy zrobiłem rozgrzewkę. Trochę truchtu w tą i z powrotem, trochę rozciągania, trochę powiedzmy, że tańca (Michael Jackson był w głośnikach). W międzyczasie zorientowałem się, że pasek od pulsometru został w depozycie. No żesz… A jeszcze się chwilę później okazało, gdy już grzebałem w swoich rzeczach, że leżał na samym dnie plecaka. Jak pech to pech. No, ale nic, czas na start.
Na starcie czuję, że słońce grzeje. Do ostatniej chwili mam wodę ze sobą. Pięć minut do startu. Stoję, gapię się w przestrzeń i staram się rozluźnić mięśnie. Dwie minuty. Atmosfera się nakręca. Sprawdzam czy zegarek wyzerowałem. Popijam wodę. Dziesięć sekund. Zaczynają odliczać, ja nie odliczam. Nie wiem, co robię, chyba przestałem myśleć.
Dwa… Jeden…. Start!

Ruszyliśmy. Idę z tłumem. Pierwsze kilometry lekko, choć już od samego startu zaczynam się pocić. Biegniemy pętlę dookoła parku. Wychodzę z założenia żeby nie ścinać zakrętów po najkrótszej trasie tylko starać się biec bardziej zacienioną stroną ulicy. Nie ma z tym problemu tym bardziej, że słońce jeszcze nie jest wysoko i drzewa dają dużo cienia. Mało słońca, mało kibiców, nudna ta prosta.
Około 5 km pierwszy wodopój. Pierwszy kubek w czapkę, drugi w siebie. Można biec dalej. Kawałek dalej na zakręcie szkolna grupa wsparcia śpiewająca piosenkę na styl wojskowy, czyli jeden intonuje, reszta powtarza. Sympatycznie. Na 5 kilometrze jest nieźle – mam czas na wynik poniżej 3:45. Teraz powinno być blisko do końca pętli wokół parku. No, ale nie było. Najpierw prosta przy cmentarzu powiała optymizmem, potem jeden zakręt, drugi zakręt, znowu cmentarz, trzeci zakręt… Gdzie ta ostatnia prosta?!
Prosta była, ale taki kawałek dalej, że jeszcze wodopój po drodze się trafił. No to, co?! Czapka – raz! Gardło – raz! I lecimy. A właśnie… Do 9 kilometra maraton biegł razem z biegiem na 10 kilometrów. Do 9 kilometra była nas spora grupa. A po zwrotnicy okazało się, że większość osób z mojego otoczenia odbiła na Arenę i finisz krótszego dystansu. No i zostałem dziwnie sam. Nienajlepiej. Na zbiegu pojawił się obok biegacz w czerwonej koszulce. Tempo podobne, więc się uczepiłem.
Przez Centrum
Aleja Mickiewicza trochę męczyła, bo niby nie biegliśmy po niej długo, to jednak były dwa wielopoziomowe skrzyżowania, które przebiegaliśmy dołem. Czyli dwa cykle w dół i w górę. Wolałbym po płaskim, ale no cóż. Nie ja trasę układałem, ja mam tu tylko biegać. To biegnę.
Pod drugim wiaduktem z przeciwka przelatuje nam czarnoskóra elita. Oni już wracają. A my? My skręcamy w miasto. Teraz cały czas prosto przez sam środek miasta, między tramwajami. Trzymam się cały czas z biegaczem w czerwieni. Dobiegamy aż pod samą Manufakturę, za którą ma być nawrót i powrót ulicą Piotrkowską. Na nawrocie ma być 15 kilometr i wodopój, czyli miejsce gdzie zjem pierwszy żel.
Wodopój wypadł w zacienionym parku. Super! Przechodzę w marsz i otwieram żel, który w kilka chwil połykam. Biorę jeden kubek w czapkę, drugi wypijam, a na koniec moczę również rękę z frotką. Czerwony uciekł. Biegnę znowu sam.

Ledwo, co się schłodziłem wodą, a już dobiegamy do Placu Wolności. Tam czeka pierwsza z zapowiadanych przez organizatorów kurtyn wodnych. O tak! Przyda się, bo co prawda jeszcze mi upał mocno nie dokucza, ale jest gorąco. Przelatuję przez ścianę wody jak samolot. I wszystko było by dobrze, gdybym drugiego żelu nie zgubił w tym momencie. Sam nie wiem, jakim cudem mi wypadł. Niby nic wielkiego wrócić się te kilka kroków, ale zamieszanie się robi, rytm się gubi.
Potem ulica Piotrkowska i ohydny bruk z kostki a’la kocie łby. Niewygodnie, nogi lekko uciekają, co jakiś kawałek brakuje kamienia i jest dziura, ogólnie fatalny odcinek do biegania. Dalej było lepiej, bo co prawda nadal bruk (cała Piotrkowska to bruk), ale z gatunku dużych płaskich bloków. Może nie jest to idealne podłoże, ale przynajmniej równe. Pod koniec ulicy kolejny wodopój. Woda, izotonik i… banany?! Wcześniej były banany?! Chyba nie… albo nie jadłem. Nie, nie minąłbym bananów!!
Dwa banany w rękę i powrót wiaduktami pod Arenę. Nie wiem kiedy i do Areny dobiegłem. Może, dlatego że przez kilometr przeżuwałem banany kawałek po kawałku, a może dlatego, że to już tak jest, że powrót wydaje się szybszy, bo już się wie ile jest do wracania.
Druga pętla wokół parku. Ciężej idzie, ale jest cień i daje radę. Jestem na półmetku w godzinę i pięćdziesiąt minut!! Kurka wodna, za szybko! Trzeba zwolnić, bo się ugotuję.
Drugi raz dobiegam do tej grupy śpiewającej po wojskowemu. Dalej śpiewają, tylko zapodający już jakby zachrypnięty. Jeszcze trochę i zamilknie całkiem. Ale lubię gościa. Dalej znowu ten nieszczęsny cmentarz. Po długiej zacienionej prostej czuć jak słońce praży. Uff… Ale jednak w Łodzi są dobrzy ludzie. Kawałek za cmentarzem dziewczyna, zza płotu polewa chętnych wodą ze szlaufa. W taki dzień każda woda dobra, więc i ja machnąłem, aby mnie polała. Przez chwilę było chłodniej. Potem znowu pozakręcany powrót pod Arenę i czas na ostatnią część trasy, czyli agrafkę po ulicy Maratońskiej.

Swoją drogą to niezły zbieg okoliczności, że akurat maraton prowadzi ulicą Maratońską.
Ulica Maratońska
Początek mało optymistyczny, bo nie ma cienia. Z lewej jest go tyle, że może co najwyżej, łydkę pokryje. Niedobrze. No to schodzę do prawej, by biec po najkrótszym łuku. Gorąco! Byle dobiec do wodopoju! Dobiegłem. Czapka do miski z wodą, ze dwa kubki w siebie, zarówno izotoniku jak i wody, gąbka w rękę, kolejny kubek na twarz i można biec. Jedziemy! Nie zdążyłem nawet myśleć o kolejnym wodopoju, a wpadłem pod kolejną kurtynę wodną. Lepiej czy gorzej, nieważne, ważne, że chłodniej.
30 km i rzut oka na zegarek. Jest nieźle, nadal bieg na wynik poniżej 3:45, oby tak dalej, oby to wytrzymać. Więc biegnę na zasadzie od wody do wody. Od kurtyny do kurtyny. Na którymś kilometrze kibic podaje wodę. Też łapię i piję. Zaczynam widzieć jakieś pola i lasy na horyzoncie, a nadal nie widzę zawrotki. Zaraz się Łódź skończy!
W końcu jest! Doczekałem się! Zawróciłem i biegnę dalej. Grzeje już niemiłosiernie. Ile było do tego wodopoju? Nie wiem. Biegnę i w pewnym momencie zaczynam czuć, że kurcze mnie zaczynają łapać. Myślę sobie, że nie, że to nie teraz. Tylko, że myślenie nie pomagało. W końcu się zatrzymałem, by trochę łydki rozciągnąć. Zrobiło się lepiej i biegnę dalej. Kurna, znowu. Lekki kurcz można przetrzymać, ale nie przetrzyma się kurczu łydek przez kilka kilometrów, tym bardziej, że im dłużej biegłem tym bardziej mi te nogi ściskało. Znowu jakieś rozpaczliwe próby rozciągnięcia mięśni i powrót na trasę. A tu mnie grupa na 3:45 mija. Dobra! Nie boli chwilowo, więc pobiegnę za nimi. A gdzie tam! Pobiegłem może ze 100-200 metrów i znowu się łydki odezwały. Nadal biegłem, ale już mogłem tylko patrzeć jak mi ucieka 3:45. Na szczęście widziałem też wodopój, więc z zaciśniętymi zębami się doczłapałem. Tam do standardowego picia i oblewania twarzy wodą dołączyłem schłodzenie łydek wodą. Fakt, że mi buty namiękły, ale mogłem nogami przebierać. Było lepiej!

Zacząłem truchtać. Patrzę na zegarek, na jaki wynik mam szansę i ile straciłem. Według moich wyliczeń nie wyglądało to jeszcze tak tragicznie. Nawet tracąc po minucie będę na mecie w jakieś 3:55. Serię wodopojów i kurtyn wodnych przetruchtałem w miarę komfortowo. Komfortowo, czyli że nie schodziłem z trasy się rozciągać tylko, co najwyżej stanąłem przy kurtynie albo stole z wodą by polać nogi. A grzało coraz mocniej. I byłoby nieźle gdyby na ostatnim kawałku Maratońskiej nie odezwał się… pas biodrowo-piszczelowy. Znowu marsz, a finalnie znowu jakieś rozciąganie i rozmasowanie bolącego uda. Wtedy pierwszy raz usłyszałem:
– Wszystko z panem w porządku?
– Dam sobie radę.
Nie wiem czy dam radę. Szczerze mam dosyć tego biegu. Momentami chciałbym już tylko dojść do mety (co czynię) i mieć w poważaniu wynik jaki się wyświetli. Ale nie przyjechałem tu chodzić! Ja nie z tych, co się łatwo poddają! Mam jeszcze spokojnie szansę na wynik poniżej 4 godzin. Tylko trzeba brnąć do mety. Tylko gdyby nie te nogi… Przed wiaduktem mija mnie kolega, z którym się wczoraj poznałem. Widzę znajomy napis na plecach. Dobra, biegnę za nim! Zacząłem mimowolnie kuleć, jakby organizm chciał jeszcze się czymś ratować. Łydki jako tako z lekkimi przykurczami, ale dało się truchtać. Dokuśtykałem tak do 40 kilometra. Tam był wodopój, a nawet coś więcej. Gość bezpośrednio przede mną zaczął się intensywnie domagać wody, więc dziewczyny, ku swojej uciesze, zrobiły nam śmigus-dyngus oblewając nas sowicie wodą. Ja swoje nogi oblałem i tak jeszcze po swojemu. Napiłem się i pobiegłem, a raczej potruchtałem na ostatnie 2 kilometry. Patrzę na zegarek i widzę, że mam czas. Końcówka przez park, trochę z górki i przede wszystkim wreszcie po cieniu. Cały czas widziałem przed sobą kolegę do momentu, kiedy do kompletu nie nawaliły mi plecy. No żesz… Kląłem pod nosem na wszystko i wszystkich. Jeszcze trochę, jeszcze chwila powtarzałem, ale w końcu ból się stał taki że musiałem się zatrzymać, bo zatykał aż w płucach. Oparłem się o słupek na skrzyżowaniu. Niby ostatnia prosta. Musze się doszurać. Mam 7 czy 8 minut jeszcze. Zdążę.

Walka o 4 godziny
Stojąc oparty o słupek słyszę za swoimi plecami:
– Skończyłeś już?
– To już 4:00?! – zrobiłem wielkie oczy widząc gościa z balonikiem.
– No 4:00 dawaj, dawaj. Już mało zostało. – słyszę od pacemakera.
Jest aż tak źle, że nawet 4h nie zrobię! Nie wiem czy chcę, ale przebieram nogami. Biegnę za tym głupim balonikiem, choć już mnie wszystko boli. Nie dam rady utrzymać ich tempa, idę chwilę, ale jak widzę jak mi balonik ucieka to zmuszam się do biegu. Jakoś wychodzi. Te jakoś trwa do 42 kilometra. Na łuku w lewo mijam jakiegoś biegacza i mimo że czuję, że przyśpieszenie powoduje coraz większe kurcze, to zaciskam zęby i biegnę. Jeszcze trochę, jeszcze trochę. Brama w ogrodzeniu. Zakręt. Patrzę na zegarek. Mniej niż minuta do 4:00, przede mną kolejny biegacz. Dawaj Paweł! Złam te cholerne 4h! Został zbieg w dół na halę i finisz. Na zbiegu, mimo że przelatuje mi myśl, że zaraz zaliczę orła to przyśpieszam i nabieram prędkości. Wpadam na halę. Widzę zegar! 3:59:33 – tyle było jak go pierwszy raz zobaczyłem. Zdążę! Zdążę!! I grzeję na maksa wyprzedzając jakiegoś biegacza. Ale to nie ważne. Musze zdążyć! Łydki mi pękają, ale to już końcówka. Wpadłem na metę wiedząc, że się udało.

Jedna dziewczyna skanuje mi chip. Potem druga wiesza mi medal i gratuluje. A potem zrobiłem dwa kroki i nogi się pode mną ugięły. Nie przewróciłem się, ale usiadłem osuwając się po barierce. I znowu ten głos:
– Wszystko z panem w porządku?
– Ehe…
Ktoś mi podaje rękę i gratuluje. Patrzę, a to pacemaker z 4:00 ten, który mnie dopingował na ostatnich dwóch kilometrach i którego tak usilnie goniłem. Z małą pomocą wstałem, wziąłem wodę i pokuśtykałem się położyć plackiem tam gdzie nikt mi nie będzie kazał wstawać. Złamałem 4 godziny o… 12 sekund.
niezla historia 🙂 za 5 dni biegne swoj pierwszy maraton, tez bede sie staral dobiec ponizej 4h…