Do tego maratonu przystąpiłem w iście bojowym nastroju. Miałem biec na 3:40, ale… Najpierw usłyszałem, że trasa jest szybka. Potem, jak wiadomo, pojechałem do Wrocławia gdzie na antybiotykach osiągnąłem katastrofalny czas 5:35:52. Ale wróciłem do zdrowia. Weekendowe treningi były ciężkie, ale pokazały, że formy nie straciłem. Tak więc postanowiłem się nie ograniczać i sprbowa pobiec na 3:30…
W ten sposób w 2 tygodnie poprawiłbym swój wynik o 2 godziny. Nie znam nikogo, kto by tego dokonał. Wiem, że to może naciągane, bo taka rozbieżność to byłby wynik głównie kiepskiego (delikatnie powiedziane) wyniku we Wrocławiu niż rewelacji w Warszawie. Chociaż z drugiej strony, by się o tyle poprawić potrzebowałem wyniku 3:35, czyli… 13 minut lepszego niż mój dotychczasowy rekord życiowy. I to też był jeden z celów, które sobie postawiłem przed startem.
Na miejsce startu dotarłem około ósmej, czyli na godzinę przed rozpoczęciem zawodów. Start w tym roku wyjątkowo został ulokowany na Placu Na Rozdrożu. W ogóle cała trasa w tym roku jest wyjątkowa, bo po krótkiej pętli po Śródmieściu, mieliśmy wybiec poprzez Mokotów aż na Ursynów. Potem na sam koniec Ursynowa i powrót przez Wilanów do centrum. Taka peryferyjna trasa podyktowana została wyjątkowym natężeniem robót drogowych w stolicy. Maraton dołożyłby swoje i by się okazało, że to niedziela, a nie czwartek została by „dniem bez samochodu”. Od razu oczywiście w biegowym środowisku podniosły się głosy, że wyrzucają maraton na zadupie, oraz że za taką trasę powinni startowe obniżyć. Mi osobiście specjalnie to nie przeszkadzało. Trasa jak trasa. A jeśli za rok maraton wróci do ścisłego centrum to będzie się wspominać, że 2011 to był ten rok, „kiedy maraton biegł na Kabaty”.

Na starcie ciasno. Wyjątkowo. Czuję się jak wsiadając do pociągu w godzinach szczytu. Rzeka ludzi napiera na mnie od tyłu i powoduje powolne przesuwanie się do przodu. Ci z tyłu krzyczą „Posuńcie się!”, na co ci z przodu „Nie ma gdzie!”. I tak w koło. Ja się półstopkami przesuwam mimo wszystko do przodu. W międzyczasie trwa odliczanie do startu. Trzydzieści sekund… Posuńcie się! Dwadzieścia sekund… Nie ma gdzie! Dziesięć sekund… No posuńcie się, inni też chcą wejść! Pięć sekund… No, nie ma gdz… START!
Przepychanka startowa została za mną. Ruszyliśmy. Najpierw powoli, ale pierwszy tłok rozładował się dosyć szybko. Już kilkadziesiąt metrów za startem można było biec. Jako że miałem biec na 3:30 starałem się mieć ten balonik w zasięgu wzroku. Miałem. A obok mnie miałem balonik na 3:45.
Start i pierwsze kilometry
Pierwszy kilometr to przepychanka i ciasnota. Pilnuję dwóch rzeczy. Po pierwsze, by zakręty biegać po wewnętrznej. A po drugie, by widzieć balonik na 3:30. Oba warunki udawało mi się spełniać, co nie zmieniało faktu, że zające na 3:45 biegli ze mną ramię w ramię. Coś mi tu nie grało. Oznaczenie pierwszego kilometra oczywiście przeoczyłem. Nie przeoczyłem za to kolegi, z którym biegłem w Łodzi. Pogadaliśmy chwilę i po jego słowach „Tylko żebyśmy się znowu nie spotkali na 39 kilometrze.”, wyciąłem do przodu. Chciałem odpowiedzieć, że „Dziś nie ma takiej możliwości”, ale nie chciałem zapeszać. Ograniczyłem się do machnięcia ręką.
Na Marszałkowskiej uciekłem na chodnik. Przede mną biegną chodnikiem, za mną też, więc jest ok. Nie gniotę się w tym ścisku na jednopasmowej ulicy. Mogę biec w miarę spokojnie. Chociaż kawałek. Na Placu Zbawiciela wróciłem do stawki. Balonik 3:45 zaczął zostawać nieco za mną. Widocznie mając nieco luzu na chodniku przyśpieszyłem. Za to ci na 3:30 jakby mi uciekali. Dziwne. Nadal nie widzę oznaczeń kilometrowych. Nie jest dobrze!
Pierwsze oznaczenie, jakie zobaczyłem to 3 km na Kruczej. Skonfrontowałem je z czasem, który wynosił 15 i pół minuty i kamień z serca mi nieco spadł. Biegnę z grubsza 5:00 min/km. Jednak jest dobrze. Pierwszy punkt z wodą na 5 kilometrze omijam.
Na szóstym kilometrze dosyć spory, ale za to ładny i gładki zbieg na Belwederskiej, a potem skręciliśmy do Łazienek Królewskich. W Łazienkach była naprawdę „łazienka”. Przez pierwsze sto, czy dwieście metrów wszystkie krzaczki zajmowane były przez kolejnych biegaczy. Chętni musieli się szybko decydować, bo już kawałek dalej takiej możliwości nie było. Parkowi strażnicy dosyć gęsto obstawili trasę biegu.
Na ósmym kilometrze gdzieś pod Pepsi Areną (dla konserwatystów – stadionem Legii) mrygneła mi w tłumie znajoma sylwetka. Skręcając w Czerniakowską już byłem pewien. Zielona koszulka z biegu Rzeźnika, czerwona czapka i ten rzucający się kilometra tatuaż na lewej nodze – nie może być mowy o pomyłce – Tomek. Lekko przyśpieszyłem i zacząłem go gonić. Dogoniłem z kilometr, półtora dalej. Dziesiąty kilometr przebiegliśmy już razem. Zaczęliśmy gadać. O czym? O tym, na jaki czas biegniemy. O tym, że mamy przebiegniętą dyszkę lekko poniżej 5:00 min/km. O tym jak będziemy biec dalej. O jego Biegu siedmiu dolin. O moim Maratonie wrocławskim. O tym, że…
Okrzyk – Paweł! – wyrwał mnie z rozmowy. Koleżanka ze swoją mamą wyszły mi kibicować. Wyrzuciłem resztkę banana i wody, którą akurat miałem w ręku i też pomachałem. Super! Kibicowała mi rok temu i kibicuje teraz. Dzięki Aga!

Kilometr dalej znowu słyszę – Paweł! – i znowu wyłuskuję z tłumu znajomą twarz. Pomachaliśmy i pobiegliśmy dalej.
Kolejne kilometry biegniemy razem ramię w ramię i trzymając się tempa 5:00 min/km. A nawet biegliśmy minimalnie szybciej, powiedzmy, że 4:58 min/km. Natomiast balonik na 3:30 był daleko przed nami i się w tej odległości trzymał. Zgodnie stwierdziliśmy, że pacemakerzy pędzą za szybko. Ale to nie nasz problem. My biegliśmy swoje i taka sytuacja odpowiadała mi w stu procentach. Mam grupę na 3:30 w zasięgu wzroku. Biegnę swoim tempem w bezpiecznej odległości za nią, gdzie już nie ma ścisku, co procentuje szczególnie na punktach odżywczych. Idealna sytuacja!
Ulica Sobieskiego, choć długa i monotonna zleciała szybko. Aleja Wilanowska również. Zbliżając się do nawrotu w Wilanowie patrzyłem na trasę po drugiej stronie ulicy. Tamtędy będziemy wracać. Tam będzie 35 kilometr. Tam już stoją kubki z wodą czekające na pierwszych biegaczy. Oczywiście, tych czarnych. Ale ich tam jeszcze nie ma. Zastanawiałem się czy uda mi się zawrócić i zniknąć w Arbuzowej zanim czołówka będzie już wracać. To byłby taki dodatkowy smaczek. Okazało się, że się udało. Czołówki nie zobaczyłem.
Przez Ursynów i Wilanów
Na 19 kilometrze, jeszcze przed podbiegiem zjadłem pierwszy żel. Popiłem wodą jak należy i pobiegłem dalej. Przed nami był podbieg na ulicy Arbuzowej.
Ciekawostką było to że na początku ulicy Arbuzowej ktoś z kibiców zrobił dodatkowy stół (chwilę wcześniej była woda) z… arbuzem w kostkach. Ja osobiście, wyznając zasadę, że nie jem tego, czego nie testowałem, się nie skusiłem, ale bardzo sympatyczna inicjatywa. Arbuzy na Arbuzowej.
Potem miał być podbieg. No i był, choć w naszym wykonaniu wyglądało to mniej więcej tak, że wbiegliśmy w Arbuzową rozmawiając o arbuzach i biegliśmy przed siebie. Wypatrywałem podbiegu, którego nie widziałem. Droga lekko meandrowała pomiędzy drzewami i domami jednorodzinnymi, ale podbiegu ani widu ani słychu. W końcu nie wytrzymałem i powiedziałem do kolegi:
– Ty, tu podobno jest podbieg.
– Tak?!
– No tak było na mapce przewyższeń.
– Ja tu żadnego podbiegu nie widzę.
I tak właśnie wyglądał podbieg na Arbuzowej. Dopiero na ostatnich kilkudziesięciu metrach coś poczuliśmy, że jest do góry, ale ledwo się zaczęło, a już wybiegliśmy na szeroki równy asfalt. To miał być podbieg?!
Około 22 kilometra usłyszałem po raz pierwszy od kolegi, że zaczyna kolana odczuwać. Mi jeszcze nic nie było i nadal biegło się dobrze. Odcinek ursynowski to bardzo dobry gładki i równy asfalt, więc leciałem. Tempo cały czas minimalnie poniżej 5:00 min/km. Na którymś z punktów odżywczych kolega został za mną. Ja dalej biegłem swoje.

Na 28 kilometrze punkt krytyczny. Ulica Podgrzybków. Zbieg ze skarpy pomiędzy Ursynowem a Wilanowem. Tutaj naprawdę był zbieg. Nie taki rozciągnięty, że go się nie czuło tylko krótki i stromy. I w dodatku dziurawy jak szwajcarski ser. Dziury były oznaczone sprayem, ale i tak jedyne, co miałem na tym zbiegu w głowie to żeby tylko się nie przewrócić. Bo to pewnie byłby koniec maratonu. A jakby stromy zbieg i dziury to było mało to jeszcze cały ten odcinek był po łuku. Odpuściłem bieganie po wewnętrznej i leciałem środkiem gapiąc się pod nogi jak nigdy dotąd i jak nigdy później. Na dole, gdy już miałem go z głowy, odetchnąłem. Wiedziałem, że już gorszego odcinka na trasie nie będzie.
Na dole łyk wody, przebieżka wzdłuż lasu Kabackiego, potem ulicą Przekorną i wybiegłem na ulicę Drewny. Teraz już zostało tylko 13 kilometrów. Najgorsze 13 kilometrów. Niemal prosto do centrum. Zaczyna być ciężko, ale twardo trzymam tempo. Obok mnie znowu pojawia się Tomek. Mówi, że ostatnie kilometry bieg za mną. Teraz znowu biegniemy razem. Tym razem już tak dużo nie gadamy.
Koło trzydziestego kilometra drugi żel i to byłoby na tyle odżywiania podczas maratonu. Kolejny punkt z jedzeniem będzie na mecie. Teraz tylko jeszcze trzeba do niej dobiec. A droga tego nie ułatwiała. Totalne peryferia. Zabudowania raczej pojedyncze, tu jakaś firma, tam w oddali jakieś osiedle, a dokoła pola z kapustą. Mało budujący widok, ale zleciał stosunkowo szybko. Na punkcie odżywczym na 33 kilometrze znowu kolega został z tyłu. Znowu pobiegłem sam. Zaczęło być z każdym kilometrem coraz ciężej.
Na 35 kilometrze przy punkcie z wodą jeszcze byłem poniżej 5:00 min/km.
Kryzys
Potem powrót ulicą Sobieskiego. Nie była to ostatnia długa prosta, ale ta była najbardziej dobijająca. Dlaczego? Dlatego że idealnie na wprost było widać warszawskie „City”. Człowiek się pocił, stękał, sapał, biegł przed siebie, a wieżowce stały jakby w miejscu. A te wieżowce to centrum Warszawy. A przecież my praktycznie do centrum mamy dobiec. Cholera, czy to musi być tak daleko!
Od 36 kilometra biegłem już wolniej niż zakładane 5:00 min/km.

Na Trasie Siekierkowskiej miła niespodzianka. Przeskok pomiędzy Sobieskiego a Czerniakowską okazał się krótszy, niż mi się mogło wydawać. Czuję, że słabnę i że biegnę coraz wolniej, ale biegnę. Znowu się plecy odzywają, ale staram się je ignorować. Postawiłem sobie za cel dobiec do wodopoju na 40 kilometrze. Dobiegłem! Wziąłem wodę i idąc napiłem się. Przy okazji plecy mi się uspokoiły. Przeszedłem trochę więcej niż sobie zakładałem, ale w końcu ruszyłem dalej biegiem.
Wiedziałem, że 3:30 jest poza zasięgiem, ale 3:35 które dałoby mi poprawę wyniku w 2 tygodnie o 2 godziny było jak najbardziej na wyciągnięcie ręki. W efekcie w kółko powtarzałem sobie to co usłyszałem od brata dwa dni przed maratonem „Ja życzę Ci poprawienia wyniku o 2h w odstępie 2 tygodni od ostatniego maratonu! … jakkolwiek to dziwnie zabrzmi :)”. To nie brzmiało dziwnie, to było realne. Poza tym to właśnie była ta myśl, z którą biegłem ostatnie dwa, trzy kilometry.
Na 41 kilometrze słyszę już spikera z mety maratonu. To już blisko. Jeszcze trochę i będę na mecie. Niecały kilometr przed metą widzę jak dwóch biegaczy prowadzi trzeciego, który się słania na nogach. Kibice biją mu brawo. Mi też biją. Na ostatnią prostą wpadam przyśpieszając. Teraz już mi nie zależy. Skoro jeszcze mogę przyśpieszyć choć trochę, to przyśpieszam. Widzę napis meta, który jest strasznie daleko. Nie dociągnę na tym przyśpieszeniu aż tak daleko! Po chwili łapię, że to meta Biegu Olimpijskiego. Meta maratonu jest bliżej. Dobiegnę! Już nie zwolnię!

Jeszcze w ostatniej chwili słyszę po raz kolejny tego dnia – Paweł!. Tylko się spojrzałem i pognałem dalej. Meta już była moja. Dobiegłem! 33. Maraton Warszawski ukończyłem w 3:33:17!
Jest! Udało się!
Udało się poprawić w dwa tygodnie o 2 godziny. Udało się zmazać tą plamę, którą dałem we Wrocławiu. Udało się też poprawić rekord życiowy z wiosny o blisko 15 minut. Udało się też załapać do punktowanej trójki w klasyfikacji drużynowej. Udało się jako drużyna zająć dziewiąte miejsce na 39 wszystkich startujących drużyn. Co jeszcze się udało? Aha, udało się też być zdecydowanie najlepszym żyrardowianinem (a startowało nas sześcioro). Udało się po prostu wszystko, co się udać miało!
I teraz może i nie wypada, ale jestem z siebie Dumny!
Kurczę Paweł, przeczytałem ten artykuł jednym tchem, świetnie oddałeś emocje swojego biegu 🙂 Gratulacje poprawienia wyniku o 2h i osiągnięcia swoich celów!
Relacją z Wrocławia mnie zadołowałeś. Relacja z Warszawy znowu budzi nadzieję.
pozdrawiam
Piotr (jeszcze nie biegłem maratonu)
Świetna relacja, nie gorsza niż wynik. Czuć było emocje 🙂
Jak nie wypada?! Ależ oczywiście, że wypada! Wypada też na pamiątkowej koszulce z napisem „Przebiegłem maraton Warszawski” dopisać „w 3:33:17” i dumnie w niej chodzić 🙂 Gratuluję!
Ja z kolei z tego maratonu zapamiętałem ogromną ciasnotę w Łazienkach (ciasnoty ze startu nie widziałem, bo startowałem z SAMEGO końca ;-). Pierwsze 6-7km biegłem wtedy z kolegą, który w ogóle nie biegł na czas, więc dreptaliśmy sobie z tyłu w tempie jakieś 6min/km. I gdzieś na Belwederskiej właśnie od niego odbiłem i zacząłem już biec swoje, co znaczyło bezustanne wyprzedzanie. Pamiętam jak wpadam do Łazienek a tam… wąska ta alejka a ludzi po prostu tłum. No nijak nie było jak wyprzedzać. Ciasnota okropna.
Dobiegłem wtedy zaraz za tobą Pawle, na 3:36h, i do tego cały czas przyspieszając i sprintując na finiszu 😉 Zrobiłem życiówkę, pierwszy raz złamałem 4h, w ogóle pierwszy raz pobiegłem z jakimś nastawieniem na wynik w maratonie (poza tymi pierwszymi 7km). Miło to zapamiętałem, choć było trochę gorąco. Szkoda, że teraz już tak elegancko to wszystko nie wygląda jak czasy zeszły w dół. Im wynik lepszy w tym gorszym stylu go uzyskuję 😉 A swoje rekordowe życiowe 3:05h z 2013r skończyłem w 2/3 idąc ostatnie 2km. Wynik marzenie, ale noty za styl że się tylko schować ze wstydu 😉 Już lepiej było iść gdzieś wcześniej a siły zostawić na finisz… ale to też tak idealnie nie działa.