Maraton w Starej Miłośnie to pierwszy maraton tego weekendu. Pierwsza część szalonego planu przebiegnięcia dwóch maratonów w jeden weekend. Na starcie tego maratonu chciałem pojawić się już w zeszłym roku, lecz z różnych względów nie wystartowałem. Wtedy obiecałem sobie, że wystartuję za rok. Obietnicy w tym roku dotrzymałem i w deszczowe sobotnie przedpołudnie, wyruszyłem na malownicze ścieżki Mazowieckiego Parku Krajobrazowego.
Przed startem
Stara Miłosna?! Jak tam dojechać? Sposoby są dwa. Pierwszy – bezpośredni – to autobus 502 odjeżdżający z przystanku Metro Politechnika. Drugi – z wygodną przesiadką – to pociągiem Szybkiej Kolei Miejskiej linii S2 do przystanku Warszawa Wesoła a potem autobusem 198. Autobusy są zsynchronizowane z pociągami, więc przesiadka jest bardzo wygodna. Aha, i należy wysiąść na przystanku Marmurowa.
Do biura zawodów usytuowanego kilkaset metrów od owego przystanku dostałem około 30 minut przed starem. Szybko znalazłem Weronikę, z którą w ten weekend mieliśmy przebiec dwa maratony. Poznałem też Cristiana, znanego mi do tej pory tylko poprzez facebooka. Cristian jeszcze nigdy nie biegł maratonu i w Starej Miłosnej chciał przebiec tylko połowę dystansu, czyli trzy okrążenia.
Trasa maratonu tradycyjnie poprowadzona była po pętli. Do pokonania było łącznie sześć okrążeń. Po siedem kilometrów każde, a pierwsze dłuższe, bo zawierające w sobie prostą startową.
Wielką niespodzianką były świnki skarbonki, które każdy uczestnik dostawał w pakiecie startowym. Dla mnie to świetny pomysł i jeden z najfajniejszych gadżetów, jakie przywiozłem z zawodów biegowych.
Biegniemy!
Start nastąpił o godzinie 10:10. Na starcie stanęło 39 biegaczy. To najmniejszy maraton, w jakim miałem przyjemność startować.
Z Weroniką i Cristianem wystartowaliśmy z samego końca. Po pierwszych kilkuset metrach za nami była raptem jedna czy dwie osoby. Mamy swój plan, więc nie ma co szarżować. Grunt to ukończyć jak najmniejszym nakładem sił.
Pierwsza pętla trochę się ciągła. Co chwilę jakiś zakręt czy skrzyżowanie dróg. Po pierwszym kilometrze straciłem rachubę kierunków świata i kształt trasy, który zapamiętałem przed biegiem, przestał być przydatny. Na szczęście były strzałki. Było ich sporo i ich ilość zwracała na siebie uwagę. Patrząc się na nie raczej ciężko byłoby pomylić drogę.
Nawierzchnia w Starej Miłośnie nie należała do najprostszych. Było kilka miejsc, gdzie był sypki piach, były dwa nieduże ale zauważalne podbiegi, ale najwięcej uwagi pochłaniały korzenie. Szczególnie szósty kilometr trasy, który prowadził w rejonie stawów był dobrze ukorzeniony. Nie dało się wbić wzroku w horyzont i po prostu biec. Trzeba było patrzeć pod nogi.
Kolejne pętle mijały szybko. Łapałem międzyczas każdego okrążenia. Pierwsze przebiegliśmy w 45 minut, czyli w tyle ile daje nam ukończenie biegu w 4:30. Drugie szybsze: 41 minut. Tutaj ja się muszę uderzyć w pierś, bo większość okrążenia prowadziłem nadając tempo. Jako najszybszy z grupy miałem tendencję do przyśpieszania. Nawet jak biegłem wolno to przyśpieszałem.

Nie musiałem długo czekać jak zacząłem słyszeć zza pleców zwroty typu: „Przyśpieszasz!” czy „Znowu Przyśpieszasz!” Wtedy zwalniałem, a po pewnym czasie, aby nie wyrywać zacząłem często specjalnie zostawać z tyłu grupy. Padło nawet takie stwierdzenie, że ja Weronikę podciągam, a ona mnie zwalnia. To całkiem niezła taktyka jak na 2 maratony w ciągu dwóch dni.
Kolejne kółka mijały szybko. Odniosłem wrażenie, że każde kolejne mijało mi coraz szybciej. Z każdym kolejnym lepiej znałem tą pętlę i oczami wyobraźni widziałem, co będzie za kolejnym zakrętem. To pomagało i dzięki temu trasa się skracała. Może to też zasługa pogody, która z każdą pętlą była lepsza. Zaczynaliśmy w lekkiej mżawce, a potem pochmurne niebo coraz bardziej się przejaśniało.
Z bufetu korzystaliśmy obficie. Każda moja kolejna pętla zaczynała się od kubka Powerade, kawałka banana i kubka wody. Zawsze w tej kolejności. System ten zdawał egzamin, więc nie było, co kombinować. A potem: podbieg i zbieg po piachu, bar na pierwszym kilometrze, stadnina koni, szlabany, górka z mogiłą, stawy i w końcu spalone ranczo. Od rancza do końca zostawał już tylko kilometr.
Tak minęło wszystkie sześć pętli. Zaskakiwał Cristian, który pierwotnie miał biec tylko trzy pętle, a potem zaczął z nami czwartą. A potem piątą i szóstą. A potem, na dwa kilometry przed metą, urwał się nam i zaczął swój finisz. Ostatecznie, dobiegł trzy minuty przed nami. My nie szaleliśmy i robiliśmy swoje.
Na metę dobiegliśmy w 4:31:31.
Na mecie
To był mój pierwszy tak na luzie przebiegnięty maraton. Ktoś na mecie zażartował, że tak dobrze się nam biega razem, że moglibyśmy pobiec jeszcze jedno kółko. Prawdę mówiąc, mógłbym pobiec jeszcze niejedno.

Na mecie czekał na nas pyszny bigos, herbata, kawa i gorące kubki. Oczywiście, można było też skorzystać z bananów, izotoniku i wody, jeśli ktoś miał ochotę. To właśnie lubię w takich kameralnych zawodach. Nie ma wydzielania porcji makaronu czy wody na mecie. Na mecie takich małych zawodach można się naprawdę napić i najeść do syta. Można nawet bez skrępowania poprosić o większą porcję bigosu i takową bez problemu otrzymać.
Na samym końcu, kiedy wszyscy z 39 zawodników dotarli na metę, rozpoczęła się ceremonia wręczania nagród. Weronika stanęła na drugim stopniu podium kobiet, a potem w komplecie mieliśmy szczęście w losowaniu.
Teraz czas na Poznań.
Więcej o dwóch maratonach w jeden weekend
- Dwa maratony w jeden weekend – prolog
- IX Maraton w Starej Miłośnie
- 13. Poznań Maraton
- Dwa maratony w jeden weekend – podsumowanie
Fajnie, że impreza się udała 🙂 A medal jest śliczny 🙂 No i ta świnka, możesz zbierać na kolejny maraton 🙂