Każdy kolejny bardziej wygadany. Każdego zająca trzeba było gonić. Pogonić nocą po Warszawie trzeba było też samego siebie. Ale choć było „trochę ciepło” to było też „bardzo warto”.
Ciemno wszędzie, głucho wszędzie…
Już można by sądzić, że start w nocy to jakiś ewenement. A otóż nie. W Polsce jako pierwszy ten trend rozpoczął Nocny Półmaraton Wrocławski. A wcale bieg nie musi być nocnym aby startować wieczorem. Nie szukając długo dwa moje ostatnie starty – Ołomuniec 19:00 i CityTrail on Tour – 19:00…
Startowanie wieczorem zaczynam mieć dopracowane. Zarówno pod kątem tego kiedy zrobić ostatni trening, jak się zregenerować, kiedy zjeść ostatni posiłek… Brzmi to dziwnie ale ze startami rano jest łatwiej. Zjesz lekką kolację i idziesz spać. Rano wstajesz i biegniesz. Nie liczysz ile godzin przed startem możesz zjeść obiad. A potem nic…
No ale, zostawmy te żywieniowe dylematy. Nigdy nie byłem specjalnie dobry pod tym kątem.

Pogodą też się nie przejmowałem. Owszem, wiedziałem, że będzie ciepło, parno i duszno. Z letnich zjawisk wykreślić należało tylko „słonecznie” bo po 20:30 jedyne światła to te zawieszone w miejskiej dżungli pomiędzy elektrycznymi lianami. Światła trochę dadzą, ale pod nogi też trzeba będzie uważać. Wszak w mroku lubią się kryć takie niespodzianki.
W chwili startu było więc już ciemno a prognozy te optymistyczne dawały nam 22 stopnie, te trochę mniej optymistyczne – 25. Na rozgrzewce tragedii nie było ale rozgrzewka to jak sama nazwa wskazuje tylko… rozgrzewka. Na trasie tak miło nie będzie. Dwadzieścia kilka stopni po zmroku to naprawdę mało rześki wieczór na trzepnięcie 21 kilometrów.
Było ich trzech…
Pacemakerów było dość! Nie wiem ilu prowadziło na pozostałe czasy ale na 1:40 było ich trzech. Oznaczeni byli „malutkimi”, takimi na metr średnicy, balonikami. Dodatkowo podświetlanymi co sprawiało, że widać ich było dosłownie z kilometra. Było ich trzech, nad każdym z nich ten sam balon. Stanąłem pokornie za tym trzecim, który był najdalej od linii startu. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem ale to nie koniec mojej historii z balonami.
Ruszyli! Czołówka ostro, my przedreptaliśmy spokojnie przez linię startu. Tak jak się spodziewałem było dosyć ciasno. Noga za nogą biegłem za gościem ze świecącym balonem. Tak jak się spodziewałem w mroku i tłoku nie zawsze było widać po czym biegnę. Dziury w jezdni polujące na biegaczy miały ułatwione zadanie.
Za Rondem Waszyngtona a zarazem gdzieś na trzecim kilometrze peleton za balonikiem numer trzy przetrzebił się na tyle, że doszusowałem do zająca i biegłem z nim ramię w ramię. Wreszcie mogłem widzieć asfalt na kilka metrów przed sobą. Mogłem też kontrolując obecność zająca biec swoje. Nie za szybko nie za wolno. Gdyby tylko zając miał zamiar kicać po swojemu to zostawiłbym go beż żalu robiąc swoje.
Gdzieś z przeciwka przeleciała czołówka. Mignął mi Kamil Jastrzębski, mignął Mariusz Giżyński, mignęła schowana w grupce biegaczy Emilia Mazek, która wówczas biegła na drugiej pozycji wśród kobiet. Niecały kilometr dalej doszusował do mnie Łukasz – kolega ze Sklepu Biegacza. Zamieniliśmy kilka słów. Stwierdziłem, że nie będę zbyt rozmowny (na biegu nigdy nie jestem) i biegliśmy dalej. Prosta tam i z powrotem po alei Waszyngtona wlokła się niemiłosiernie a ogólne warunki dawały znać, że to nie jest idealny wieczór na półmaraton. Od samego początku w bieg wkładałem więcej siebie niż powinienem na półmaratonie.
Swoje w skoncentrowanej ciszy robił też zając na czas 1:40. Zając numer trzy.
Ramię w ramię z nim przemierzyłem pierwsze dziesięć kilometrów. Pierwsza piątka wpadła w 23:41, dyszka w 47:12. Na ręku pełna kontrola. Zając numer trzy prowadził dobrze, więc nie było sensu kombinować. Biegłem tak jak prowadził, skręcałem tam gdzie trasa kazała mi skręcać. Przełączyłem się w biegowy tryb półautomatyczny. Kibiców było całkiem sporo, ale gdybym miał powiedzieć w którym miejscu był jaki punkt kibicowania to nie wiem.

Zając numer dwa!
Gdzieś po dziesiątym, chyba po skręcie pod Most Siekierkowski urwałem się na kilka kroków zającowi numer trzy. W sumie nie wiem co mną pokierowało. Pewnie to, że choć jest ciężko to jest ciężko od samego początku i małe delikatnie szarpnięcie mi nie zaszkodzi. Tak to gdzieś około 12 kilometra odjechałem od zająca numer trzy i dogoniłem peleton który prowadził (także na 1:40) zając numer dwa. Ten zając był zdecydowanie bardziej rozgadany. Mówił coś, że za 400 metrów nawrót. Mówił, że za 200 metrów woda. Mówił, że mamy 10 sekund zapasu.
W peletonie za jego plecami można było trochę odpocząć. Trochę znaczy, że zwolnić o te kilka sekund na kilometr. Przeleciałem z nim przez piętnasty kilometr 1:10:44 i jeszcze trochę.
Zając numer trzy!
Chyba na siedemnastym sytuacja z zającami się powtórzyła. Zacząłem odjeżdżać zającowi numer dwa. Coraz słabiej słyszałem to co mówi do swojego peletonu. Dojrzałem też przed sobą zająca numer jeden (na 1:40). Zgubił gdzieś swój balon ale otaczała go grupka biegaczy a pomiędzy nimi widać było jego plecy z napisem 1:40. Chcąc dokonać epickiego opisu powinienem napisać, że wtedy właśnie poczułem krew… A potem rzuciłem się w pogoń jak wściekły pies…
Niestety nie było tak spektakularne. Ot pociągnąłem kilometr czy dwa po 4’30-4’35/km i zacząłem się do niego szybko zbliżać. Gdybym usłyszał taką taktykę przed startem to popukałbym się w głowę, ale tam gdzieś pomiędzy siedemnastym i osiemnastym kilometrem gonienie kolejnych zająców na 1:40 wydawało mi się całkiem rozsądne. Kiedy dogoniłem pierwszego znów mogłem odpocząć chwilę w peletonie za jego plecami. Na dziewiętnastym, jestem tego pewien, biegłem razem z nim. Ten gadał najwięcej. Być może tak ich dobierali. Najbardziej wygadany poszedł przodem, potem ten średni, a najspokojniejszy na końcu. W każdym razie ten nie odliczał nam ile mamy sekund zapasu. Ten gadał, krzyczał, że „Teraz już tylko głowa!”, „Dacie radę!”.
Mijając dwudziesty kilometr zobaczyłem na zegarku czas 1:33. Przez chwile chciałem policzyć ile mam zapasu, ale tryby w mojej głowie działały jak zardzewiałe łożysko bez kilku kulek. Ledwo drgnęły a usłyszałem zza pleców „Macie siłę! Finiszujcie!”, „Nie ma się co oszczędzać!”. Ten zając naprawdę miał gadane!
W sumie nie miałem już z czego przyspieszać, co akurat jest pożądane – znaczy, że dałem z siebie wszystko wcześniej – więc po prostu starałem się to dociągnąć do końca. Na końcówce oczywiście wyprzedziło mnie kilku biegaczy robiących finisz na „hurra!”, ale i tak ostatni kilometr półmaratonu w moim wykonaniu był tym najszybszym. Tak właśnie miało być. A czas na mecie? Nie ma 1:40, nie ma 1:39… Jest 1:38:56!!

Robota zrobiona, plan wykonany. Z lekką nawiązką co akurat mnie wcale nie martwi. Podziękowania dla chłopaków-zająców z każdej z grup na 1:40 – robiliście fajną robotę i każdy z Was okazał się częścią mojej zaimprowizowanej strategii „od zająca do zająca”. Dzięki!
W czubie natomiast sami swoi. Wygrał Kamil Jastrzębski (1:04:57) przed Mariuszem Giżyńskim (1:06:16) i Tomaszem Kaczorem (1:09:51). Wśród kobiet Emilia Mazek utrzymała drugą pozycję do samego końca i robiąc kolejny fenomenalny rekord życiowy (1:20:13) uznała wyższość tylko Aleksandry Brzezińskiej (1:16:38) i zajęła drugie miejsce. Gratuluję!
To by było na tyle z półmaratonu praskiego. Za wcześnie bym powiedział, że do zobaczenia za rok, ale jak ktoś będzie się mnie pytał jak było w tym roku…
Rewelacyjnie!
Miło mi było prowadzić Ciebie Paweł.
Biegłem jako drugi zając (ten średnio gadający )
A w tym czasie co zemną biegłeś to troszkę się oszczędzałem. Skończyły mi się tematy.
Pierwsze 9km gadałem i potem ostatnie 4-5km non-stop.
Środek mniej ale tez coś starałem się
Mam nadzieje ze jak będziesz atakował 1:35 bądź 1:30 to tez pomogę