Miałem pobiec rekreacyjnie. Miałem się nie przemęczać. Rano przed startem padał deszcz, który potwierdzał, że w zawodach może być ciężko walczyć o wynik. Natomiast, kiedy stanąłem na starcie, przestało padać, a ja zacząłem biec tak, że na półmetku zobaczyłem 20:45. A potem… głupio było zwalniać, jak bieg się układa. Skończyłem z piękną nową życiówką – 41:37.
Zapowiadało się tragicznie. Wychodząc z domu do samochodu biegłem, bo padał deszcz. Padał całą naszą drogę do Milanówka i sądząc po rozbryzgach wody, jakie powodowały inne samochody, lało już od dłuższego czasu. Lało aż miło, a ja psychicznie zacząłem nastawiać się na bieganie w deszczu i wodzie. Tak to się zapowiadało.
Do biura zawodów dotarliśmy wcześnie. Na tyle wcześnie, że udało się zaparkować tuż przy mecie. A to ważne o tyle, że cały czas i niezmiennie padało. Przynajmniej w drodze z samochodu do biura nie mokliśmy zbyt długo. W biurze zawodów poszło szybko i sprawnie. Odebraliśmy pakiet startowy, poczęstowaliśmy się krówkami i czekaliśmy na start.
Start nastąpił o godzinie 11:00. O tej też godzinie przestało padać. Nie wiem, który z organizatorów zakręcił kurek z woda, ale to, co padało na starcie można było nazwać, co najwyżej mżawką. Natomiast woda na ulicach… No cóż… Damy rade! Mało to się razy po kałużach biegało?!
Trzy, dwa, jeden… Start!
Ruszyliśmy. Miałem biec rekreacyjnie, a startu takim bym nie nazwał. Dużo wody, sporo biegaczy. Żeby nie tracić przestałem przejmować się wodą. Jak nie było jak minąć kałuży to biegłem przez nią. W efekcie po pierwszym kilometrze miałem już kompletnie mokre buty. Miałem też rewelacyjny czas – pierwszy kilometr przebiegłem w 3:59. Jak się nie chce zarżnąć – muszę nieco zwolnić.
Kolejne kilometry wolniejsze, bo tak po 4:10-4:15 min/km. Dosyć szybko ułożyła się stawka i złapałem się za biegaczką w błękicie. Obok był też biegacz w bieli. Wszyscy biegliśmy podobnym, równym tempem. Było o tyle komfortowo, że nie miałem zamiaru niczego szarpać i trzymałem się z nimi.
Łykaliśmy kolejne kilometry. Te były dobrze oznaczone. Zegarek, z włączonym autolapem, pikał co 1000 metrów zawsze kolo oznaczeń kilometrowych. A ja zamiast na kolejne kilometry patrzyłem na tempo. Jak było poniżej 4:15 min/km to leciutko dokręcałem śrubę.
Trasa mimo sporej ilości wody była nieźle przygotowana. Woda dawała się we znaki w dwóch miejscach. W rejonie wiaduktu przy stacji, oraz na długiej prostej startowej. Tam było najgorzej, a duże kałuże powodowały, że kończąc pierwszą pętlę często zbiegaliśmy na lewą stronę. Powinniśmy biec z prawej strony jezdni, ale ta była momentami tak zalana, że jeśli się dało to z niej uciekaliśmy.
W ten sposób do półmetka dobiegłem w 20:45. Teoretycznie biegłem na życiówkę i to jeszcze lepszą niż w Książenicach. Ale to tylko teoria, bo jeszcze drugie 5 km przede mną.
Gdzieś na drugiej pętli znalazłem się najpierw przed biegaczem w białym, a potem przed biegaczką w błękicie. Miałem wrażenie, że jakby zwolnili. Ja natomiast z uporem maniaka biegłem tak, aby 4:15 min/km to było najwolniejsze tempo, jakie zobaczę na zegarku. Wstrzeliłem się już w to tempo o tyle dobrze, że najczęściej, kiedy patrzyłem na zegarek widziałem owe 4:15 min/km.
W rejonie dworca usłyszałem „Dawaj, dawaj!! Pracuj rekami! Bardziej! Jeszcze trochę!”. Wiem, że ten element (praca rąk) u mnie kuleje, ale miałem szczerą chęć gościa trzasnąć. Niemniej jednak zamiast tego zacząłem pracować rękoma mocniej i poleciałem dalej.
Na ostatnich dwóch kilometrach udało mi się wyprzedzić jeszcze jednego biegacza. Zamieniliśmy w biegu dwa słowa, chwile pociągnęliśmy się razem, a potem znowu odjechałem do przodu. To był mój dzień!
Ostatnia prosta ciągnęła się długo. Podkręciłem jeszcze trochę tempo, bo na spektakularny zryw nie miałem już siły. Biegłem takim tempem że nie miałem już praktycznie zapasu. Dobrze, że wolontariusze zbierali już pachołki przedzielające jezdnię i można było bez przeszkód biec całą szerokością ulicy. Tak też robiłem. A im bliżej mety tym starałem się jeszcze coś przycisnąć. Sił starczyło do samego końca a zegar wskazał 41:37!! Dziewczyna, z którą biegłem przez cały dystans na metę wpadła sekundę po mnie. Wymieniliśmy gratulacje i można było odpocząć.

Ten wynik – 41:37 to moja nowa życiówka na 10 km. Zrobiłem to, czego nie udało mi się zrobić w Książenicach. A nawet więcej, bo tam gdyby nie skrócili trasy mógłbym liczyć na wynik 42:xx, a tutaj nabiegałem 41:37. Jest super! Wykonałem 110% swojej normy i poprzeczkę na 10 km podniosłem sobie dosyć wysoko.
Meta, masaże i dekoracje
Plusem szybkiego biegu był brak kolejek na masaż. Ledwo, co wszedłem do szkoły. Ledwo, co ściągnąłem buty i uwolniłem się od skarpet kompresyjnych, a już mogłem położyć się na materacu. Jako że nic specjalnie mnie nie bolało oddałem się rozciąganiu. Szybkie bieganie ma sporo plusów!
Potem się przebrałem i czekałem na dekorację. Bardzo przyjemnie zaskoczyła mnie koszulka. Niby to zwykła bawełniana koszulka rozmiaru L. Ale ta jest o tyle dobra, że nie jest biała. Takich koszulek mam już dosyć. Nie jest tez mocno powiewająca. Na mojej szczuplej klacie wygląda całkiem sympatycznie.
Na dekoracji wręczono puchary najlepszym. Michał, z którym przyjechałem na ten bieg, wygrał w kategorii M13, czyli biegaczy do 20 roku życia. Ja w swojej kategorii M20 byłem na 7 miejscu. W klasyfikacji łącznej byłem 25. Całkiem nieźle jak na 181 uczestników.
Cale zawody wygrał Michał Kaczmarek. A dziewczyna, z którą biegłem cale zawody to Aneta Kaczmarek ? halowa wicemistrzyni Europy w sztafecie 4x400m i żona Michała Kaczmarka. Tak więc całe zawody przeleciałem nie dość że z polską lekkoatletką, to jeszcze żoną zwycięzcy. Miło!
Po części pucharowej przyszedł czas na losowania. Tym razem los się do mnie uśmiechnął i wygrałem głośniki na USB. Do laptopa jak znalazł.
Wspomniałem też, że biegłem z autolapem. Miałem go dzięki Timex Marathon GPS od SportGuru. Bieg był na tyle dla mnie rewelacyjny ze muszę wrzucić czasy kolejnych kilometrów.
- 3:59
- 4:14
- 4:10
- 4:14
- 4:20
- 4:11
- 4:15
- 4:12
- 4:10
- 3:59
- RAZEM 41:37 (4:10 min/km)
Pięknie wygląda wiele rzeczy. Najwolniejszy kilometr (wyraźnie odstający od reszty) to „zaledwie” 4:20. Najszybszy to ten pierwszy (co nie dziwi) i ostatni (a to już się chwali). No i średnie tempo całości – 4:10 min/km. Piękne cyferki i piękny bieg.

Milanówek będzie mi się kojarzył bardzo, ale to bardzo dobrze!
Ładnie trzymałeś tempo, kapitalna życiówka, brawo!:)
Dzięki! Z tego tempa właśnie najbardziej dumny jestem. Dlatego właśnie te międzyczasy wrzuciłem 😉 Przed startem średnie i równe tempo 4:10 min/km to była dla mnie abstrakcja. Ale jak już zacząłem biec i się wstrzeliłem to czułem, że dobiegnę. Nawet to drugie kółko, kiedy to ja sam musiałem trzymać tempo, poszło równo. I jeszcze ten ostatni kilometr poniżej 4:00…
i oby tak dalej 🙂
Świetny czas, teraz musisz wszystkie inne życiówki podkręcić żeby się z dychą zgadzało ;))
Nic na siłę. Ale jeśli tak będzie to nie mam nic przeciwko 🙂