Warszawski Bieg Niepodległości to największy bieg w Polsce. Z zapisanych 18 tysięcy osób bieg ukończyło ponad 15. W tym nieprzebranym biało-czerwonym tłumie byłem też ja. Na starcie stanąłem po raz pierwszy. Miałem też cel – rozmienić 45 minut.
Bieg Niepodległości tak naprawdę zaczął się na mecie w Amsterdamie. Tam po zrealizowaniu ze sporym zapasem celu jakim było „złamanie” 1:50 pojawił się apetyt na więcej. Pojawiło się:
– No to jeszcze teraz wypadałoby jakiś ładny wynik na Biegu Niepodległości zrobić…
– Jakiś ładny wynik?
– No 45 minut. Koniecznie!
Najlepsze w tym wszystkim były same przygotowania do tego biegu. Po raz pierwszy realizowałem plan pod konkretny wynik na dychę. I nawet jak czasami powątpiewałem czy zdążę i dam radę, to robiłem co trzeba. Polubiłem się z interwałami o różnej długości. Robiłem „stoczterdziestki”, „tysiączki”, „dwutysiączki”. Efekt miał przyjść 11 listopada.
Do Biegu Niepodległości zgłosiło się 18 tysięcy osób. Finalnie wystartowało 15 tysięcy. Uczestnicy podzieleni byli na kilka stref czasowych. W zgłoszeniu należało podać swój najlepszy wynik na 10 km. Podałem więc swoją mocno już zakurzoną życiówkę na poziomie 41:37 i zostałem przydzielony do drugiej strefy. Tej na czas od 40 do 45 minut. Jeśli plan nie zawiedzie to w tych widełkach zawody ukończę.

Przed startem na rozgrzewce było zimno, ale to nic. W końcu mamy listopad. Upałów raczej nie należało się spodziewać. Wszyscy mieli zimno. A każda późniejsza strefa czekała na zimnie dłużej. Pierwsza strefa wystartowała punktualnie o 11:11. W tym momencie na linię startu przesunęła się strefa druga. Chwilę potem wystartowaliśmy. Plan był taki że do 7 km (wiaduktu) biegnę po 4:30/km. Potem przyspieszam.
Przez pierwsze trzy kilometry biegło mi się nienajlepiej. Tłok nie pozwalał na równy bieg i miałem wrażenie, że nie mogę złapać swojego normalnego tempa. Jak już już było luźniej i czułem, że łapię „swoje” to musiałem kogoś minąć lub ktoś mnie lekko przyblokował. Jedynie zegarek mówił mi co innego. Pierwszy w 4:24, drugi w 4:23, trzeci w 4:25… Według oficjalnych wyników pierwsze 2,5 kilometra przebiegłem w 10:59. Było dobrze!
Od trzeciego kilometra zrobiło się luźniej i wreszcie złapałem trochę luzu. W międzyczasie minął mnie kolega z pytaniem:
– Na ile biegniesz?
– 44
– To biegniemy razem
– OK. Ale nie gadaj, nie pomagaj…
Chyba zrozumiał, że chcę to pobiec sam. Z resztą on dobiegł w trochę poniżej 43 minuty. Za szybko jak dla mnie.
Robiłem swoje dalej a półmetek minąłem w 22:13. Trochę zacząłem zwalniać i siódmy kilometr wypadł mi najsłabiej, bo w 4:32. Szczerze mówiąc nie przypominam sobie aby zdarzyło się na nim cokolwiek co mogło spowodować, że wypadłem poza tempo 4:30… Tak się jednak stało a odcinek pomiędzy 5 a 7,5 kilometra był moim najwolniejszym.

Tuż za tym najwolniejszym odcinkiem był kilometr ósmy. Ten z podbiegiem pod wiadukt przy Dworcu Centralnym. Dla mnie to najgorszy kilometr, bo poza wiaduktem, na który byłem przygotowany, był to najbardziej wietrzny kilometr. Wiało jak… nie powiem co. Nie powiem gdzie. W głowie już jednak miałem, że gdzieś tu mam przyspieszyć. Pierwszym efektem było to, że na wiadukcie mimo wszystko nie wypadłem z tempa i ósmy kilometr przebiegłem w 4:26.
Zostało to co brzmiało przed startem najgorzej, czyli „potem przyspieszam”. Żeby jednak nie było za łatwo to wraz z lekkim przyspieszeniem złapała mnie kolka. Na początku nieduża, ale za bardzo nie było co z nią zrobić. Pilnowałem oddechu, bo to pomagało. Dookoła znajome ulice ciągnęły się w nieskończoność. Widziałem że jestem coraz bliżej. Zignorowałem kompletnie znaczek dziewiątego kilometra. Dmuchańca na mecie zobaczyłem dopiero na skrzyżowaniu z Anielewicza. Kilkaset metrów do mety. Zerknąłem na zegarek – 43:00. Będzie! Musi być!
Było! Okazało się że taktyka „potem przyspieszam” nie jest głupia i ostatnie 2,5 kilometra to było najszybsze 2,5 kilometra tego biegu! Wytrzymałem i na mecie zameldowałem się w 44:33. Zadanie wykonane!

Jestem szczęśliwy i zadowolony choć już nie zaskoczony jak w Amsterdamie. Tym razem przygotowania były ułożone bardzo dokładnie pod tą dychę i każdy kolejny trening mówił „będzie dobrze”. Niemniej jednak od kilku lat nie biegałem tak szybko! Poprzednia tak szybka dycha to rok 2014. Dla mnie to wynik z innej epoki. Teraz w nowej rzeczywistości ten wynik jest na swój sposób życiówką. Cieszę się też z tego, że nie zawiodła taktyka i mogłem, niewiele ale jednak, docisnąć sobie jeszcze śrubę na tych ostatnich dwóch kilometrach.
Co dalej? Kolejny cel jest już w głowie.
Gratulacje!
Dziękuję 🙂
Super wynik, gratki … ja w Poznaniu, ale źle się ustawiłem i był tłok
Dzięki 🙂