W tym półmaratonie wystartowałem przypadkiem. Stojąc na starcie zaryzykowałem stając za pacemakerami na 1:35. Ryzyko się opłaciło bo choć z życiówką minąłem się dosłownie o włos, to w trudniejszej pofalowanej Łodzi wykręciłem o 2 minuty lepszy wynik niż w płaskiej Warszawie.
Wystartowałem przypadkiem
Startować miałem zupełnie gdzie indziej. W Lidzbarku Warmińskim na 10 kilometrów. Niestety już „w praniu” okazało się to niemożliwe. Okazało się, że na targach expo przed maratonem DOZ Dbam o Zdrowie w Łodzi muszę zostać do niedzieli. Tak rozsypał się plan wystartowania na dychę w Lidzbarku.
Zaraz, zaraz, przecież tutaj też w niedziele są biegi. Szybko zorientowałem się, ze poza maratonem w ten sam weekend biegnie tutaj też półmaraton, piątka i sztafeta maratońska. Szkoda, że nie było dychy bo wtedy bym się nie zastanawiał i zamiast w Lidzbaku pobiegł dychę w Łodzi. Sztafeta w pojedynkę odpadała, ale piątka lub połówka?! Kierując się ułańską fantazją za pięć dziesiąta zapisałem się na… półmaraton.
Generalnie start w półmaratonie nie jest najmądrzejszym posunięciem na tydzień przed startem w maratonie. Im bliżej wieczora tym bardziej to do mnie docierało. Mój trener był i jest cały czas dokładnie tego samego zdania.
No, ale skoro już kupiłem pakiet to trzeba było się z półmaratonem rozprawić…

Kto nie ryzykuje nie pije szampana
Na starcie zaryzykowałem i ustawiłem się blisko pacemakerów na 1:35. Czułem się w formie, w ciągu ostatnich tygodni trening szedł dobrze i czułem, że stać mnie na lepszy wynik niż w Warszawie. A lepszy wynik to atak na życiówkę, która wynosi 1:36:13.
Gdzieś około godziny 9 wystartowaliśmy. Zaczęła się walka. Z początku niewinna. Pierwsze kilometry na sporym luzie, ale to dopiero początek. Drugi, trzeci, piąty kilometr… Robię dokładnie to samo co na każdym półmaratonie czyli dodaję w głowie 4:30 do 4:30 i liczę sobie ile mam zapasu lub straty do życiówki. Strata cały czas była na poziomie około 20 sekund. Cały czas jednak mam pacemakerów na 1:35 w zasięgu wzroku. W międzyczasie jest punkt z wodą, łapię kubek, pije. Jest dobrze. Na ósmym kilometrze przy kolejnym punkcie z wodą przyjmę pierwszy żel. Poza tym jest dobrze.
Im dalej tym pacemakerowie coraz bardziej mi odjeżdżają. W rejonie 10 kilometra i dworca Łódź Fabryczna gdzieś mi znikają. Wypatruję ale nie widzę tego białego dyndającego balonika. Od 10 włącza się też tryb „ciężko”. Tempo 4:30-4:35/km przestało być takie całkiem komfortowe i zaczynam coraz bardziej walczyć aby je utrzymać. W tym rejonie było to jeszcze o tyle łatwe, że nadal biegliśmy przez centrum Łodzi gdzie byli kibice. Z nimi jest zawsze łatwiej.

Jeden z bardziej kryzysowych momentów czekał mnie około 14 kilometra, gdzie na dużej kilkupasmowej ulicy ciągnął się podbieg. Tam już nie było kibiców a samotny podbieg próbował mnie zamordować. Z każdym krokiem w mojej głowie wizualizowała się coraz bardziej myśl – przeszarżowałem!! Za dużo jest do mety aby to w takich warunkach utrzymać…
Podbieg jednak się gdzieś skończył. Skręciliśmy w inną ulicę, było z górki. Znów pojawili się kibice i kolejny punkt z wodą. Znowu 4:30/km zrobiło się komfortowe. Wciągnąłem drugi żel i zaświtała mi w głowie myśl, że może jednak coś z tego będzie. Myliły mnie tylko strasznie flagi kilometrowe. Według mnie ustawione były totalnie „od czapy”. Niemożliwe abym na 16 kilometrze miał ponad minutę straty do „życiówki” a kilometr dalej (trzymając tempo) nagle cała tą stratę odrobił. A potem kilometr dalej znów miał pół minuty straty. Moim zdaniem sporo flag stało nie tam gdzie trzeba. I nie były przestawione o metr czy pięć. Tylko o jakieś sto metrów. A może i więcej.
Na osiemnastym kilometrze rozdzielały się trasy maratonu i półmaratonu. Maraton biegł w lewo a półmaraton w prawo. Na osiemnastym kilometrze przebiegałem też pod okami swojego hotelu, który był moim domem przez ostatnie cztery dni. Tam na dole mają otwartą kuchnię z wodą i kawą… Jest taki wielki miękki fotel w hallu…
Ostatnie trzy kilometry to walka aby to utrzymać. Prosto wzdłuż parku Poniatowskiego. Potem w lewo w stronę Atlas Areny. Znałem tą ulicę i ciągnęła się niemiłosiernie. Na sam koniec jeszcze wybieg pod górę z tunelu pod wiaduktem…

Jest Arena! Zbiegam w dół! Na zegarze 1:36 z groszami1 Na płycie areny jeszcze jak mogę to przyspieszam. Wpadam na metę. Padam na kolana i patrzę na zegarek – 1:36:22. Nie wierzę! Zabrakło 9 sekund do życiówki…
Zabrakło „tylko i aż” 5 sekund…
Oficjalne wyniki pokazały, że było jeszcze bliżej – 1:36:17 czyli do mojej półmaratońskiej życiówki zabrakło 5 sekund. Tyle co nic na dystansie 21 kilometrów, ale… Z drugiej strony czuję, że pobiegłem na maksimum swoich możliwości i to się liczy. Dla mnie to kolejny progres. Trzy tygodnie od tego jak pobiegłem w Warszawie 1:38:06 wykręciłem na trudniejszej trasie w Łodzi 1:36:17. A że zabrakło do życiówki pięciu sekund… Z jednej strony jest niedosyt i można się wkurzyć. Z drugiej, jeśli trening będzie szedł tak dobrze jak w tej chwili to przy następnej okazji życiówkę rozwalę o wiele więcej niż tylko pięć sekund.

Na sam koniec ze statystycznego punktu widzenia warto odnotować międzyczasy. Te oficjalne wskazują, że trzecią piątkę przebiegłem w 20:18 co jest w tej chwili dla mnie niewykonalne. Dużo szybciej uwierzę w fakt, że tak samo jak flagi kilometrowe stały tam gdzie nie powinny tak samo mata mierząca międzyczas z 15 kilometra leżała tam gdzie nie powinna.
km | czas razem | czas odcinka | tempo odcinka |
---|---|---|---|
5 | 00:22:33 | 00:22:33 | 00:04:31 |
10 | 00:45:25 | 00:22:52 | 00:04:34 |
15 | 01:05:43 | 00:20:18 | 00:04:04 |
21,1 | 01:36:17 | 00:30:34 | 00:05:01 |
Tak natomiast wyglądają międzyczasy złapane przez mój zegarek. Tutaj wszystko się zgadza. Tym bardziej wierzę.
km | czas razem | czas odcinka | tempo odcinka |
---|---|---|---|
5 | 00:22:22 | 00:22:22 | 00:04:28 |
10 | 00:45:06 | 00:22:44 | 00:04:33 |
15 | 01:07:22 | 00:22:16 | 00:04:27 |
20 | 01:29:40 | 00:22:18 | 00:04:28 |
21,4 | 01:36:14 | 00:06:34 | 00:04:30 |
A zamiast płakać nad pięcioma sekundami biorę się do treningowej roboty!