Poprzedni swój maraton przebiegłem dokładnie 938 dni temu. Przez ten czas sporo się zdarzyło i dlatego też start w OWM traktowałem niemal jak swój pierwszy maraton. Tak też się czułem stojąc na starcie.
Przez chwilę miałem nawet ochotę powalczyć o coś więcej czyli wynik w granicach 4 godzin. Patrząc na ostatnie długie wybiegania do 20-25 kilometra nie powinienem mieć problemów. Co dalej? Niewiadomo. A raczej teraz już wiadomo – dalej był Powsin z gradem i wiatrem w twarz…
Wybrałem opcję bezpieczną. Czyli ustawię się nie za grupą na 4:00 tylko za grupą na 4:15. Tak będzie najbezpieczniej.
Pierwsza dycha
Na starcie ciasno. Lekko licząc przede mną było jakieś 5 tysięcy osób i siłą (masą) rzeczy musiało iść wolno. Prawdę mówiąc to nawet za linią startu, a jeszcze przed mostem tempo spadało tak, że szedłem. Generalnie pierwszy, kilometr czy dwa poruszałem się tak jak pozwalał mi otaczający mnie tłum. Przyśpieszać nie miałem po co.

Nie trzymałem się też kurczowo grupy na 4:15 i zostałem trochę za nimi. W efekcie pierwsza piątka okazała się koszmarnie wolną. Przebiegłem ją w średnim tempie – 6:21 min/km.
Od drugiej piątki wstrzeliłem się w tempo 6:00 i leciałem razem z resztą peletonu.
Druga dycha
Druga dycha to dycha bez historii. Tempo trzymałem, Warszawa mi mijała. Od dziesiątego kilometra zacząłem też mocniej korzystać ze stołów na punktach odżywczych. A na nich standard – woda, izotonik i banany. Później pojawiła się też czekolada. Stołów było dużo, stały gęsto, bodajże co 2,5 kilometra.
Aha. Od piętnastego zacząłem zauważać, że koszulki przede mną się zmieniają i że przesuwam się w stawce. Niektórzy już zwalniali, a mi biegło się nadspodziewanie lekko i dobrze.
Trzecia dycha
Trzecia dycha to w dużej mierze Powsin. A na Powinie jak to na Powisinie – pola kapusty i wiatr w twarz. Mimo to nadal trzymałem to samo tempo, ale tym razem wyprzedzałem innych na potęgę. Czasami udawało się złapać z kimś, kto też biegł równo i wyprzedzał a czasami nie.
Na którymś odcinku Powsińskiej wpadliśmy też pod jakąśch chmurę gradową i do wiatru dołączył też grad. Na szczęście trwało to może z minutę czy dwie. Efekt? Jeszcze więcej mijanych osób, poprzewracane barierki i kapela, która zamiast grać nam jakieś energetyczne kawałki, zbiera swój poprzewracany namiot.
Czwarta dycha
Czwarta dyszka zaczęła się gdzieś na długiej prostej ulicy Sobieskiego. To był też moment gdzie na punktach pojawiła się czekolada. Ciężko się ją je w biegu, ale była miłym urozmaiceniem od bananów. Wziąłem raz, a jak kilka kilometrów dalej jakiś kibic częstował czekoladą z chodnika to też się skusiłem.
Gdzieś na 35 kilometrze zaczęło mi się nie chcieć. Nogi były coraz cięższe i to już był ten moment kiedy najchętniej bym się położył. Zostało natomiast jeszcze 5 km do Mostu Świętokrzyskiego. Tak się oszukiwałem od jakiegoś czasu i nie odliczałem sobie kilometrów do mety tylko właśnie do mostu. Pięć kilometrów do mostu brzmiało zdecydowanie lepiej niż siedem do mety.

Biegło mi się na tyle dobrze, że między Mostem Poniatowskiego a Świętokrzyskim chciałem trochę przyspieszyć i sprawdzić czy mam siłę na mocne ostatnie 2 kilometry. Siłę może i miałem, ale jak tylko przyspieszałem to czułem jak mięśnie odmawiają posłuszeństwa i łapią kurcze w łydkach i udach. Po czterech godzinach jednostajnego tempa moje zmęczone nogi nie chciały już nic zmieniać.
Tak więc dalej w tempie około 6:00 wbiegłem na most a potem po kolejnych kilku zakrętach wybiegłem na ostatnią prostą i dobiegłem na metę pod Stadionem Narodowym.

Wynik jak wynik. Po tak długiej przerwie i na mniejszą objętość biegania, cieszy. A najbardziej cieszy równe tempo od startu do mety. Na pierwszej piątce utknąłem w tłumie ale potem biegłem swoje aż do mety. Inni zwalniali, szli, rozciągali się a ja biegłem jak po sznurku.
kilometr | miejsce | czas | min/km |
---|---|---|---|
5 | 4854 | 00:31:43 | 06:21 |
10 | 4719 | 01:01:13 | 06:07 |
15 | 4686 | 01:31:20 | 06:05 |
20 | 4637 | 02:01:29 | 06:04 |
21.1 | 4601 | 02:08:05 | 06:04 |
25 | 4502 | 02:31:07 | 06:03 |
30 | 4419 | 03:04:16 | 06:09 |
35 | 4205 | 03:34:19 | 06:07 |
40 | 3988 | 04:05:30 | 06:08 |
META | 3946 | 04:18:53 | 06:08 |
I tak to po 928 dniach przerwy znowu przebiegłem maraton.
Fajny był to powrót!
A więc to Powsin był gdzie tak syfiło. No i na powrocie na moście jak zawiało z boku to mnie w bok aż odrzuciło. Nie jestem z Warszawy a jednak wybrałam Orlen na swój debiut, było fantastycznie, ściana to ściema, kryzysy to ściema, po prostu banan na twarzy przez większość trasy. Poza tym właśnie wygwizdowem, na samą myśl otulam się szczelniej swetrem. 😉 Organizacja super, zaskoczyły mnie gęsto ustawione punkty z wodą (choć nie korzystałam bo mialam własne). Jedynie medal niestety dość brzydki i koszulka kiepska jakościowa, ale najważniejsze są przecież emocje 🙂
Medal?! Dla mnie te „złote 42” jest świetne 🙂
Medal to porażka.
Debiutowałem w tym roku i podobnie jak ty chciałem przede wszystkim bezpiecznie i w jednym kawałku dobiec do mety. Udało mi się tego dokonać kilka minut po tobie z czego jestem mega szczęśliwy 🙂 To mój pierwszy maratoński medal i dlatego uważam że jest piękny. Drugi raz pierwszego maratonu nie przebiegnę 😉
Do zobaczenia na starcie 🙂
Wielkie Gratulacje 😀
Do zobaczenia 🙂