Berlin. Jeden z największych maratonów świata. Jeden z sześciu zaliczanych do World Marathon Majors. Na starcie ponad 40 tysięcy osób i ja. Jeden malutki okruszek w tej rzece ludzi. Choć dwukrotnie startowałem już poza granicami Polski (Liberec i Amsterdam) to Berlin miał być moim pierwszym zagranicznym maratonem. I to od razu jakim!! Ciężko będzie wystartować w jeszcze większej imprezie. Tym bardziej takiej w której padł rekord świata!!
Pojechałem tam jako support dla naszej Mai. Maja na codzień pracuje w Sklepie Biegacza, rozprawia się z kolejnymi triathlonami i… walczy z cukrzycą. Właściwie walczy z nią od zawsze, zarówno w życiu codziennym jak i na zawodach. Oznacza to, że poza klasycznym supportem w postaci żeli energetycznych miałem w plecaku insulinę, która mogła się przydać w dowolnym momencie maratonu. Tak to już się biega z „cukrzycą”.
Berlin robi wrażenie. Tym bardziej kiedy pierwszy raz wysiada się na stacji Gesunnbrunnen (nauczyłem się nazwy i ta wiedza mi się później przydała) i do wyboru masz kilka różnych S-Bahnów czy U-Bahnów. Może ja jeszcze Niemców do końca nie rozumiałem, ale zupełnie inne nazwy stacji widziałem na schemacie metra a inne na tablicach świetlnych na peronach. Was is los?
Kiedy już połapaliśmy się w planie berlińskiego metra poszło łatwo. Przede wszystkim bardzo łatwo jest trafić pod Bramę Brandenburską. Dojeżdża tam metro U-Banh (jak już wiesz w które wsiąść) a stamtąd już jest rzut beretem na start. Niedaleko startu jest też nasz hotel. Można było powiedzieć, że będąc pod bramą byliśmy już w domu.

Rzut beretem i kilka stacji metrem jest też na lotnisko Tempelhof. Na tym byłym lotnisku znajduje się biuro zawodów i targi Expo. Trafić tam nie jest problem. Wystarczy że w sobotę, dzień przed biegiem wyjdziesz przed hotel i rozejrzysz się dookoła. Dziewięciu na dziesięciu biegaczy biegnie tego ranka w stronę lotniska Tempelhof. Nie sposób nie trafić.
Tym bardziej że im bliżej tym ciaśniej. Od stacji mera Platz der Luftbrücke, która jest najbliżej wejścia na expo właściwie porywa cię rzeka ludzi zmierzająca w kierunku biura zawodów. Wystarczy tylko iść razem z nimi.
Expo – ogromne. Po przejściu przez nieczynny terminal wchodzi się an wielką halę, która byłą niegdyś hangarem lotniczym a tam stoisko przy stoisku. Idziesz. Mijasz. Widzisz bramę prowadzącą do następnego hangaru. A tam o dziwo jeszcze więcej stoisk i… kolejna brama. Hangarów były bodajże cztery ale poruszanie się po niech było całkiem znośne.

Pakiety rozdawali oczywiście na samym końcu 😉
Najważniejszy z mojego punktu widzenia był biały wielki „kontener” z napisem FAST AS F4%K. W jego wnętrzu można było pomacać nowego VaporFlya 4% i odbwały się testy tegoż obuwia. Wypożyczałeś parę Vaporów i wskakiwałeś na bieżnię. Ona ruszała i biegłeś coraz szyciej i szybciej aż w końcu padało pytanie czy „podejmuję challenge?!”
Challenge polegał na rozpędzeniu się do prędkości Eliuda Kipchoge czyli jakichś 21 km/h. On z taką prędkością jest w stanie biec przez dwie godziny i ocierać się o rekord świata. My aby wygrać challenge musieliśmy przebiec 800m (kobiety 400m). Czy mi się udało?! Nie, choć na chwilę do tempa Eliuda się rozpędziłem. Wow! Mnie wyrwało z butów po stu metrach a on tak potrafi przez 2 godziny!!

W drodze na start poczuliśmy też to jak w dużą „maszynę” zostaliśmy wrzuceni. Idąc na start już z kilometr przed wejściem do stref idziemy korytarzem wymyślonym przez organizatorów. Jeden za drugim z plecakami i numerami. Setki osób z zagranicy tarasują tą drogę co chwilę robiąc sobie zdjęcia pod każdym możliwym kątem aby tylko w tle była Brama Brandenburska.

Kiedy tam docieramy czeka nas kontrola bezpieczeństwa. Do strefy startu/mety nie wolno wnosić wody butelkowanej, dezodorantów… Nie chciało mi się drążyć dlaczego. I tak musiałem wyrzucić je do kosza i tak…
W depozytach także porządek pod niemiecką linijkę. Depozyty są przyjmowane tylko w torbach, które dostaliśmy w pakiecie startowym. Żadne inne nie są akceptowalne. Na każde pytanie czy można zostawić plecak słychać stanowcze Nein! A może jednak?! Nein!
Kolejki do toalet także „odpowiednie” jak na imprezę na ponad 40 tysięcy osób.
Chciałbym powiedzieć, że na starcie stanęliśmy daleko za Eliudem ale tak nie było. Kiedy w końcu dotarliśmy na start Eliud i czołówka już wystartowała. Przy tak ogromnej rzeszy ludzi to normalne. W Berlinie najlepsi startowali o 9:15 a im wolniejszy czas deklarujesz na mecie tym startujesz później. Nie wiem o której dokładnie startowały wcześniejsze strefy ale wiem że o 9:15 byliśmy gdzieś między depozytem a mijaniem kilometrowej kolejki do toalet. Szliśmy dopiero szliśmy do stref startowych a nasz start był o 9:45. I wcale nie była to ostatnia strefa…

I tak jak wszędzie był tłok tak na samym starcie było dosyć luźno. Zrobienie ośmiu czy dziesięciu fal startowych miało sens. Właściwie od linii startu zaczęliśmy biec i od tego momentu już było na tyle luźno i komfortowo, że mogliśmy biec cały czas.
Cały czas też kibicowali nam lidzie. Nie umniejszając naszym rodzimym maratonom to w Polsce najczęściej jest tak, że w głównych punktach trasy, tam gdzie najłatwiej dojechać są kibice i biegnie się przez ich szpaler. Potem szpaler się kończy i czasami nawet kilka kilometrów biegniesz sam z grupą innych maratońskich wariatów i czekasz na kolejne miejsce gdzie są kibice. Tutaj mam wrażenie, że jest odwrotnie.

Może nie jest to ciągły szpaler ludzi przez 42 kilometry ale niemal cały czas ktoś Ci kibicuje. Tak jak w Polsce masz pusto i grupy kibiców od czasu do czasu tak tu masz cały czas kibiców i przerwy od czasu do czasu. A jak się zastanowisz dlaczego tutaj jest tak cicho to okazuje się, że biegniesz akurat koło jakieś fabryki. To wyjątki. Tam gdzie mieszkają ludzie tam są kibice na trasie. Czyli niemal wszędzie…
Idzie się do nich przyzwyczaić i z nimi bawić. Ja biegnąć jako support Mai trochę szalałem. Przybijałem mnóstwo piątek z dzieciakami. Biłem brawa zespołom muzycznym. Czasami się wygłupiałem. Co chwilę byliśmy też pokazywani palcami z racji naszych czapeczek ze śmigiełkami. Te śmigiełka podczas biegu cały czas przecież się kręciły!

Tak mijały nam kolejne kilometry i wszystko byłoby idealnie gdyby nie Mai cukier. Okazało się, że tym razem nie chce się słuchać tak jak na innych zawodach i jest niższy niż zazwyczaj. Dlatego też co chwilę słyszałem:
– Bloger! Daj żel!
Trochę ich w plecaku było ale w momencie kiedy ja zastanawiałem się czy przyjąć drugi żel, Maja przyjmowała już chyba czwarty. Autentycznie zacząłem się bać, ze tych żeli nam zabraknie. Maja miała swoje żele, ja swoje ale w tym tempie nam ich nie starczy. Ja miałem też w plecaku batony, których zjeść nie zamierzałem ale aby oszczędzać żele i w razie potrzeby wspomóc nimi Maję zrobiłem coś czego nikomu nie polecę i raczej nie powtórzę – zamiast żelu zjadłem batona (Wheybar od Powergym). Pal licho, że w to baton białkowy na regenerację. Pal licho, że ciężko go przeżuć truchtając. Ale jeden żel zaoszczędziłem. Jakby coś mogłem batony jeść do końca. Są bardzo smaczne.

Takiej potrzeby natomiast nie było bo gdzieś za półmetkiem był punkt odżywczy z żelami. Majka złapała ich całą garść i zapakowała do mojego plecaka. Mieliśmy taki zapas, że mogliśmy biec nawet więcej niż maraton.
Po półmetku na telefonie wyskoczyła mi też informacja, że Eliud Kipchoge właśnie pobił rekord świata. Pierwsze komunikaty mówiły o 2:01:40, które potem zostało skorygowane na 2:01:39. Niesamowity wynik a tym bardziej niesamowite jest to, że jesteśmy cząstką tego historycznego wydarzenia.
Kiedy Eliud sobie już odpoczywał my z plecakiem pełnych żeli biegliśmy dalej ale już nieco wolniej. Dystans dawał się szczególnie Majce we znaki ale choć wolniej to przemierźliśmy kolejne kilometry. Trzydziesty, trzydziesty pierwszy… Biegnąc bez spiny minęliśmy się o lata świetlne z maratońską ścianą. Takowej nie było a nawet jakby była to tłum kibiców dałby takie wsparcie, że przezwyciężyć ją byłoby dużo łatwiej.

Gdzieś na trzy kilometry do mety w jednej z bocznych przecznic mignęła nam Brama Brandenburska. Było już naprawdę bliziutko. Jeszcze tylko kilka ostatnich kilometrów i można było rozpocząć mały finisz. Ostatni kilometr jest bardzo charakterystyczny. Nieświadomi być może myśl, że Brama to już jest koniec maratonu. Faktycznie jednak za nią czeka jeszcze jakieś 400 metrów.
Czterysta metrów dalej czeka meta i medal. Na jego odwrocie widnieje zwycięzca maratonu z 2016 roku czyli Eliud Kipchode. Jest to o tyle symboliczne, bo jak już wszyscy dookoła wiedzieli wygrał i to z imponującym nowym rekordem świata również w tym roku. Zupełnie jakby projektanci wiedzieli lub przewidywali. A przewidywać można było. Sam dzień przed startem na pytanie czy padnie rekord świata odpowiedziałem. „Życzę mu tego. To byłoby coś, kiedy biegłbym w biegu w którym padł rekord świata!”

Rekord padł! I to jaki – 2:01:39. My natomiast bezpiecznie dobiegliśmy jakieś dwie i pół godziny później, mogliśmy napić się bezalkoholowego piwa, odebrać depozyt i… rozpocząć ostatni wyścig tego wyjazdu. Wyścig na powrotny pociąg do domu…
Gratulacje! Też chciałbym kiedyś pobiec w Berlinie.
Dziękuję 🙂 Wszystko przed Tobą. 15 pażdziernika 2018 ruszają zapisy na następną edycję.
Paweł, ja już 13 lat walczę z cukrzycą a piąty rok „w biegu”. Obecnie przygotowuję się do półmaratonu, który odbędzie się latem 2019 w Pucku. Czy jest szansa na kontakt z Mają aby pogadać o tym jak się biega „na słodko”…
Jasne! Maję znajdziesz na jej profilu facebookowym „Sugar Woman”: https://www.facebook.com/Sugarwomanmaja/
Zajefajna przygoda!! Zazdroszczę!!