Czułem, że trochę pocierpię. Bo było parno. Bo ostatnio za dużo się działo. Bo nie ustawię się bardziej z tyłu. Stanę z przodu, zacznę tak jak powinienem po 4:20 a potem zobaczymy…
To już mój drugi start w tej imprezie. Pierwszy raz biegłem tutaj w 2014 roku kiedy wykręciłem czas 49:46. Z dzisiejszej perspektywy wynik słaby. To czego byłem pewien to fakt, że przy mojej obecnej formie właściwie nie da się pobiec wolniej. Można tylko szybciej.
Wykorzystaliśmy też fakt, że wokół rejonu startu/mety co roku powstaje bardzo fajne miasteczko biegowe z różnymi atrakcjami. Pojechaliśmy większą ekipą. Ja z koleżanką startowaliśmy. Znajomi kibicowali. Dzieciaki też miały coś dla siebie.

Na starcie stanąłem z przodu. Może nawet aż za bardzo jak na planowany czas w granicach 43 minut, ale co tam. Jak mam polec to przynajmniej powiem sobie, że próbowałem.
Zacząłem za szybko – to staje się ostatnio standardem w moich startach na dyszkę. Pierwszy kilometr pobiegłem w 4:10. Niby niewiele ale to najszybszy kilometr z całego biegu. Tak być nie powinno. Na drugim kilometrze już delikatnie zwolniłem co było tym łatwiejsze, że trasa Podkowiańskiej Dychy prowadzi w sporej części nie po asfalcie tylko po ziemnych drogach a nawet duktach leśnych. Gdzieś około 3 kilometra inny biegacz zaczepił mnie pytaniem:
– Na ile biegniesz?
– 43 minuty
– Do zrobienia!
– Wiem!
Później jeszcze o coś się pytał, ale nie chciało mi się gadać. Właściwie gdzieś od tego 3 kilometra wiedziałem, że nie będzie lekko. Tempo trzymałem, ale biegło mi się coraz ciężej. Niczym w smole, co w jakiś sposób było prawdą bo w powietrzu wisiała spora ilość wilgoci. Trzeba było się przez nią przedzierać co z każdą chwilą było coraz trudniejsze. Było parno, słonecznie, trudno…
Trudno było do tego stopnia, że przestałem patrzeć na zegarek skupiając się an samym biegu. Oby do czwartego kilometra, o by do piątego. Normalnie na każdym kilometrze liczyłbym ile mam zapasu/straty do ideału. Tutaj chciałem po prostu dobiec do oznaczenia kolejnego kilometra.
Dodatkowo w Lesie Młochowskim tuż za półmetkiem czekała nas niespodzianka w postaci sypkiego żółtego piachu i czegoś co przypominało mini-wydmę. Nosz… Weź tu pilnuj tempa.
Walczyłem do samej mety. Na siódmym mówiłem sobie że jeszcze tylko 12 minut. Na ósmym, że jeszcze tylko osiem. Na ostatnim mało brakowało a odliczałbym sekundy. Na ostatniej prostej jeszcze coś tam docisnąłem. Ekipy znajomych, którzy dopingowali mnie na ostatniej prostej nie odnotowałem a na metę wpadłem w czasie 43:28. Mokry jakbym wyszedł z jeziora.

Plan po raz kolejny wykonany, ale była to dla mnie najtrudniejsza dycha w tym sezonie. Trudniejsza nawet od biegu w Kazimierzu. Nie pamiętam kiedy na mecie czułem się jakby ktoś wylał na mnie wiadro wody.
Generalnie zająłem 54 miejsce na 477 uczestników, którzy wystartowali w biegu na 10 km.
Na podium stanęli:
1. Daniel Żochowski – 33:33
2. Mateusz Łękawa – 33:54
3. Tomasz Mikulski – 34:26
Natomiast wśród kobiet:
1. Edyta Miesiak – 39:50
2. Magdalena Wierzbicka – 40:07
3. Agnieszka Wójcik – 42:06
Zwycięzcom gratuluję i zapraszam za rok do Podkowy Leśnej!
Świetna relacja z biegu na dychę. Ja dopiero zacząłem swoją przygodę z bieganiem i też planuję w listopadzie w moje 45 urodziny zrobić sobie prezent i pobiec na dychę swój pierwszy bieg. Jak będzie zobaczymy 🙂
Pozdrawiam
Eryk.
Powodzenia 🙂